– To może wypijemy potem? – zaproponował Gusiew. – Co? Zechce pan wybaczyć, ale nie mam za wiele czasu.
– A czego ty właściwie chcesz od Dimki? – zapytał Krumow. – Może sam ci opowiem. Uczciwie mówiąc, nie powinieneś do niego zaglądać. Ja oczywiście rozumiem, uratowałeś go, i tak dalej…
– A czy on jest tego świadom? – wtrącił Gusiew.
Krumow podrapał błękitną szczecinę na podbródku. Profesor musiał się golić dwa razy dziennie. Kiedyś, przy jakiejś okazji, kiedy Krumow był jeszcze tylko doktorem, Gusiew go spytał, czemu nie zapuści sobie brody. Krumow z tęskną dumą odpowiedział mu, że Lezginowie bród nie noszą. Dlaczego dokładnie, chyba sam nawet nie wiedział.
– No… prędzej tak, niż nie. Przyznać się nie przyznaje, ale jego samobójstwo było tylko demonstracją, to nie ulega wątpliwości. W ogóle wyciągnąłeś go z piekielnie niezręcznej sytuacji.
– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, Mirzo Mirzojewiczu, jak bardzo była niezręczna.
– Mmmm… – Krumow podniósł brwi. – Aż tak?
– Właściwie jak? – Gusiew zmrużył oczy.
– No…
– Wydano rozkaz wybrakowania.
– Tobie?! – żachnął się Krumow.
– Ja znalazłem się tam chyba przypadkowo. I zechciejcie mi uwierzyć, że ratowałem Dimce dupę wcale nie dla wspólnych wspomnień z dzieciństwa. Po prostu mnie zaciekawiło – co mu odbiło?
– Ach ty, byczy chuju! – sapnął Krumow. Było w tym więcej podziwu, niż czegokolwiek innego.
– Co udało wam się dowiedzieć o jego motywach?
– To, że kłamie – stwierdził stanowczo Krumow. – Taaak…
– Nie ma osobistej obstawy?
– Ha!
– A jest w stanie rozmawiać?
– W zasadzie tak.
– Jasne. To co, pokaże mi go pan?
– M-mmm…
– Mirzo Mirzojewiczu, przyszedłem tu jako prywatna osoba, nie jako brakarz. I dlatego mogę wam powiedzieć, czego chcę od Dymitra. Istnieje możliwość, że dowiedział się czegoś bardzo ważnego i niebezpiecznego. Bardzo niebezpiecznego, rozumie pan. Z przestrachu zgłupiał, odbiło mu całkiem i postanowił dokonać wielkiego czynu – demonstracyjnie popełnić samobójstwo.
– Tak właśnie myślałem. A on mi cały czas, chuj jeden byczy, pieprzył o utracie życiowych pryncypiów. Paszka, posłuchaj, nie idź do niego.
– Chodźmy razem.
– Za chuja! Ty wiesz, co się przytrafia ludziom, którzy przypadkiem posiedli państwową tajemnicę?
– Przecież pan i tak podpisał wszelkie zobowiązania do zachowania tajemnicy, jakie tylko w naszym państwie można podpisać. Niechże pan zrozumie – jeżeli moje domysły są prawdziwe, muszę wyjaśnić, co właściwie jest mu wiadome. I jako brakarz, i jako człowiek. Możliwe, że to dotyczy bezpośrednio i mojego losu. A także losów całego kraju. Uwierzcie mi, że nie przychodziłbym do was bez palącej potrzeby. Mam pewne podejrzenia i Biełow może je potwierdzić, albo im zaprzeczyć. Oczywiście, w drugim wypadku też mu nie uwierzę, bo jest zawodowym kłamcą, ale mimo wszystko…
– Masz tylko podejrzenia, czy…
– Powiedzmy, że niedawno ktoś mi podrzucił delikatną aluzję.
Profesor znów podrapał się po szczecinie porastającej jego podbródek.
– No dobrze – poddał się wreszcie. – Idź i działaj… człowieku i brakarzu. Ale strzeż się, byczy chuju! Uważaj, jak z nim rozmawiasz. Nie daj Bóg, żeby potem znów się targnął na życie!
Rozkoszny dwupokojowy apartamencik Biełowa w istocie przypominał pokój w hotelu. Sam pacjent leżał na łóżku i udawał, że śpi. Nawet gdy leżał, widać było, jaki sobie wyhodował brzuszek. Taki stosunek do samego siebie u czterdziestoletnich bogatych mężczyzn ogromnie Gusiewa wkurwiał, ale teraz postarał się stłumić emocje.
– Cześć – powitał gospodarza, starając się, by zabrzmiało to beztrosko i niedbale.
Biełow leniwie odwrócił głowę i spojrzał na gościa. Bez zachwytu, ale i nie wrogo.
– Uhmm… – kiwnął głową. – Witaj, dawno się nie widzieliśmy.
– Co, nie spodziewałeś się mnie? – Gusiew nie czekając na zaproszenie wziął krzesło i usiadł. Jeszcze jeden głupi nawyk brakarzy.
– No, właściwie to się spodziewałem. Będziesz spisywał moje zeznania? A gdzie masz swoją szprycę?
– E-eee… – niespodziewany zwrot rozmowy lekko Gusiewa zbił z tropu. – Dima, czy ty w ogóle pamiętasz, jak się nazywam?
– Przypuśćmy.
– Więc jak?
– Paweł… Gusiew.
– No, dziękuje, pocieszyłeś mnie. Tylko że nie jestem śledczym. Jestem agentem operacyjnym. A szprycę mam taką, o. – Gusiew pokazał Biełowowi pistolet, na widok którego chory jakby się ożywił. W każdym razie w jego wzroku pojawiły się iskierki ciekawości.
– Jeżeli mnie przekonasz, że powinienem ci to zostawić, być może zostawię – zełgał Gusiew, uważnie śledząc reakcję rozmówcy.
– Rewolwer znaleźć nie sztuka – parsknął Biełow. Z takim poczuciem wyższości w głosie, że Gusiew nieomal się załamał.
„Szkoda, że nie mogę o tym opowiedzieć Mirzojewiczowi – pomyślał brakarz. – Jak się dowie, że pacjentowi ze skłonnościami samobójczymi proponowałem broń, jaja przez gardło mi powyrywa”.
– Tym lepiej. Posłuchaj, Dima. Zrozumiała rzecz, że ludzie się z wiekiem zmieniają. Ja oczywiście nie jestem już tym chłopakiem, którego pamiętasz ze wspólnych zabaw na daczy. Ale mimo wszystko możemy chyba szczerze porozmawiać. Weź pod uwagę, że nie jest to wizyta służbowa.
– Służbowa… pechowa. – Biełow odwrócił się na bok i podparł obwisły policzek dłonią o krótkich, tłustych palcach. – No dobra, pytaj.
– Proszę bardzo, zapytam. – Gusiew zamyślił się na chwilkę. – Czy nie masz dla mnie… dla mnie osobiście, tylko dla mnie i dla nikogo więcej, jakichś interesujących wiadomości?
– Uciekaj, Gusiew – odpowiedział Biełow po prostu.
Gusiewa targnęło od środka – śledziona albo jakiś inny życiowo ważny organ.
– Daleko? – tylko tyle zdołał wymamrotać.
– Uciekaj! – powtórzył Biełow i ponownie zwalił się na plecy. Właśnie – zwalił się, jak leniwy, obżarty do niemożliwości kocur.
– Kiedy mam uciekać?
– Wczoraj.
– Ja pytam poważnie.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Uciekaj wczoraj. A teraz idź sobie.
– A ty… nie zamierzasz? – wydusił z siebie Gusiew.