– Ja nie mam powodu – oznajmił Biełow tak samo beznamiętnie, jak przedtem. – Z roboty i tak mnie wylali i wszyscy mają mnie za nic. Mojego tatkę – też. Dadzą kopa, ale niezbyt mocnego. Ogólnie rzecz biorąc, mogę się śmiało nawalić aż do dzwonu. Słyszałeś taką ludową piosenkę: „Komu dzwonią, temu dzwonią…”
– Czyli tę komedię z samobójstwem odegrałeś świadomie? – zdumiał się Gusiew. – Pacanie durny, przecież o mało cię nie stuknęli!
– Świadomie… nieświadomie… Chuj wie! Tak mnie skręciło, że niczego nie pamiętam. Że mnie nie stuknęli – to dobrze. Że mnie puścili – jeszcze lepiej. Teraz już na pewno mnie nie stukną.
– Przecież cię nie puścili!
– Nie puszczą, to wejdę na Spasską wieżę – stwierdził Biełow sennym głosem. – Albo nasram do Car Puszki. To wszystko, Gusiew, spadaj. Nie mogę już na ciebie patrzeć. Miałem wobec ciebie niewielki dług – teraz ci go oddaję. I znikaj, dopóki komuś po mordzie nie dam.
– A mnie za co? – zdziwił się Gusiew, wstając z krzesła.
– Za Wybrakówkę – oznajmił Biełow i odwrócił się na drugi bok. Grzbiet też miał tłusty, niczym hipopotam.
– Gdyby nie to, że pracuję w ASB… – zaczął Gusiew. Nie miał ochoty na spieranie się z człowiekiem naszprycowanym medykamentami, byłoby to co najmniej głupie. Ale jakoś niespodziewanie i bardzo wyraziście przypomniał sobie Dimkę Biełowa, z którym bawił się w Indian i jeździł na sankach.
I jeszcze jednego Biełowa, z którym chyłkiem popijali wódkę i uganiali się za dziewczętami. Biełowa, który niekiedy przeszywał swojego przyjaciela spojrzeniem, jakby starał się zrozumieć: jak to możliwe, żeby Paszka, którego znał od dzieciństwa, wrócił z niebytu.
Ale to był już zupełnie inny Paszka.
A teraz – zupełnie inny Biełow.
– A co ma do tego praca w ASB? – przerwał mu Biełow. – Powiedziałem – za Wybrakówkę. Nadszedł czas oddawania długów, Pawle. Wobec ciebie nie mam już żadnych zobowiązań. Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Teraz został tylko jeden dłużnik – ty. Więc uciekaj, póki nikt nie zażąda rozliczenia od ciebie. Za wszystko, co dobre… Teraz też spadaj, bo zaraz wezwę sanitariuszy. A wiesz, jacy tu są? Jeszcze takich nie widziałeś. Niedźwiedzie, nie sanitariusze.
– Do widzenia – wymamrotał Gusiew.
– Żegnaj… – parsknął Biełow. – Zbawco pierdolony!
Waluszek siedział w samochodzie i rytmicznie kiwał głową. W kabinie grzmiało heavy metalem. Zmyślny Loszka puszczał go z wbudowanego w tablicę rozdzielczą kompa, przez głośniki „łączności głośnomówiącej”. Jakość dźwięku była nad wyraz podła, ale lepszy rydz, niż nic.
– Przycisz to trochę! – krzyknął Gusiew. – Ale w sumie nieźle. Że też sam wcześniej na to nie wpadłem! No co, obeszło się bez ekscesów?
– Oznak niebezpieczeństwa nie zauważono – zameldował Waluszek, kręcąc gałką regulacji głośności dźwięku.
– Thunder! Tu-ru-ru-ru… – zanucił Gusiew. – Nieźle sobie żyjemy. Jeszcze z pięć lat temu prędzej we własny łokieć byś się ugryzł, niż kupiłbyś krążek AC/DC. Nie pamiętasz czasu, kiedy szalała Komisja Obyczajowa? E, nie, wtedy byłeś w wojsku.
– Na polskiej granicy! – stwierdził znacząco Waluszek.
– A-aaa… no to wszystko jasne. Jedyny znaczący plus przyłączenia Białorusi – konfiskowany przemyt z Polski. Wy chyba skupowaliście to na ciężarówki.
– Ciężarówki, nie ciężarówki, ale fonotekę zgromadziłem sobie jak się patrzy. Jakie rozkazy, towarzyszu prowadzący?
– Naprzód marsz! Co prawda… mogą nas jeszcze przyhamować na punkcie kontrolnym. Dlatego zatrzymamy się na zakręcie, poczekamy na jakąś wyjeżdżającą karetkę pogotowia i przylepimy się do niej. Nie mam ochoty na taranowanie szlabanu.
– A ja analogicznie! – zgodził się Waluszek, przekręcając kluczyk w stacyjce.
I tak też zrobili – poczekali na wyjeżdżającego „Chevroleta” (ten był już trochę sponiewierany, ale wyglądało na to, że w CSK w ogóle nie ma rosyjskich wozów) i podjechali do bramy tuż za nim. Ale Gusiew niepotrzebnie się niepokoił. Wypuścili ich bez żadnych pytań i chyba nawet oddali im honory.
– No, mieliśmy fart – podsumował Gusiew. – Oj, wcale mi się to nie podoba… Dalej będzie gorzej.
– I co, dowiedziałeś się tego, co chciałeś wiedzieć? – zapytał Waluszek.
– A miałem się czegoś dowiedzieć? Tak tylko… starych znajomych odwiedziłem. Na przykład swojego psychiatrę.
Waluszek spojrzał na Gusiewa z ukosa, ale nie zadał cisnących mu się na usta pytań
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Dokładny we wszystkim Tepes i w egzekucjach przestrzegał swoistej hierarchii: dla tureckiego agi, dowodzącego janczarami, przygotowano pal z pozłacanym ostrzem.
Przez pięć minut jechali w milczeniu, a Waluszek wyraźnie był urażony. Gusiew w końcu się poddał.
– Potem ci opowiem – obiecał. – Jeżeli wszystko odbędzie się tak, jak przewiduję. A jak się nie odbędzie – to tym bardziej.
– No, no… – Waluszek nieco odtajał i rzucił przewodnikowi kpiące spojrzenie z ukosa.
– Z pewnością opowiem. Przecież wiesz.
– Co niby wiem?
– Że opowiadam wszystko, co ci nie zaszkodzi. Albo wtedy, kiedy już nie może zaszkodzić.
– A może ja chcę.
– Żeby zaszkodziło?
– Uhmm… pół na pół.
– Widzicie go! Loszka, przyjacielu, błagam, wstrzymaj
– Znaczy, jak ze snajperką biegać, to: „Agencie Waluszek!”, a jak do wariatkowa się przejechać, to od razu: „Loszka, przyjacielu”?
Widząc, że Waluszek się nie wścieka i nie zamierza wyrywać z niego informacji kleszczami, Gusiew parsknął śmiechem.
– A w ogóle jak leci? – zapytał. – Życie rodzinne ci służy?
– Wspaniale. Kupiliśmy nareszcie odkurzacz.
– Waluszek! Skąd ty masz tyle forsy? Najpierw meble, potem „Porsche”, a teraz jeszcze luksusowe urządzenia domowe…
– Przecież to grosze!
– Ja chyba zbyt wiele piję – westchnął Gusiew i pogrążył się w rozmyślaniach.
– A czemuż sobie nie miałbyś wypić? – pocieszył go Waluszek. – Odkurzacz przecież już masz.
– Nie przeszkadzaj. Liczę. Robię zestawienie zysków i strat. Ejże!
Ostatni wykrzyknik odnosił się nie do pieniędzy, które Gusiewowi w istocie przeciekały przez palce z podejrzaną łatwością. „Dwudziestce siódemce” zajechała drogę czarna „Wołga” z kogutem na dachu, i runęła do przodu wbijając się klinem pomiędzy inne samochody, które pospiesznie zjeżdżały na bok, dając przejazd groźnemu użytkownikowi dróg.