Gusiew i Waluszek natychmiast się wyprostowali z rozczarowaniem na twarzach.
Szef poczerwieniał jak burak i wyrzucił gdzieś z głębi trzewi niskie, głębokie charczenie – tak samo, jak niedawno uczynił to minister. Tylko, że szef charczał nie ze strachu – w jego głosie kipiała źle skrywana furia.
– Znaczy… ty! – powiedział, tykając palcem Waluszka. – Do mnie do gabinetu i czekać. Biegiem!
– Taaaaest! – Waluszek lekko trącił łokciem Gusiewa w bok, jakby chciał dodać koledze otuchy, i znikł w głębi korytarza.
– A tyyyy… Ty… – nawet te kilka niezbyt skomplikowanych słów pod adresem Gusiewa nie wydobyło się z ust szefa bez trudu. Potem szef odwrócił się w stroną dyżurki. – Dyżurny! Starszy oficer dyżurny dziennej zmiany! Do mnie!!!
Powiedziawszy to szef jakby sflaczał i ponownie zaczął chodzić tam i z powrotem. Gusiew przyglądał się czubkom swoich butów i czekał na dalsze rozkazy.
– To nic – wymamrotał szef. – Nie pociągniesz mnie za sobą, Gusiew…
– Ogromnie mi przykro… – burknął Gusiew.
– Ja cię jeszcze przeżyję…
– Ale o co chodzi, szefie?
– Milczeć!!! – ryknął szef. – Ach ty… nie wiesz, o co chodzi?! Nic, zaraz ci powiedzą…
W tej chwili podbiegł starszy dziennej zmiany – wciąż ten sam Korniejew. Nie bacząc na osobistą głęboką niechęć do „synalka swego tatki”, tym razem dokładnie tak samo jak Waluszek tknął Gusiewa łokciem w bok. I nawet wykrzywił swą gębę w coś na kształt przyjaznego uśmiechu.
– Słuchaj, Korniejew – zagrzmiał szef. – Bierz wóz, pakuj weń Gusiewa i zawieź go do kwatery głównej. Osobiście zaprowadzisz go do gabinetu dyrektora i przekażesz zastępcy. Jak nie będzie dalszych rozkazów – siedź tam i czekaj. Potem zabierzesz – szef uśmiechnął się złowieszczo – to, co zostanie i przywieziesz tutaj. Osobiście dostarczysz go do mojego gabinetu. Potem jesteś wolny. Wykonać!
– Taaaaest! – charknął Korniejew, strzelając obcasami. – Czy mogę się odmeldować?
– Stać. Gusiew… – szef wyciągnął dłoń – oddajcie broń.
Gusiew, który podczas całej przemowy szefa nawet okiem nie mrugnął, teraz nagle zmienił się na twarzy. Mimo to jednak wyjął igielnik i położył go na poruszającej niecierpliwie palcami dłoni szefa.
Szef krytycznie łypnął okiem na igielnik i niedbale rzucił go na parapet okienka dyżurki.
– Jaja sobie robisz… – zawyrokował. I ponownie wyciągnął dłoń.
– To moja własność – drewnianym głosem sprzeciwił się Gusiew.
– Ty nie masz nic swojego! – uciął szef.
– Ciekawa myśl – Gusiew podniósł wzrok ku sufitowi. – I chyba prawdziwa…
– Korniejew! Odbierzcie mu broń palną!
Korniejew ostrożnie zbliżył się do Gusiewa.
– Pe, bądź tak dobry… – poprosił.
– Nie można nikogo pozbawiać własności osobistej – zacytował Gusiew nie zwracając się do nikogo w szczególności – chyba że zaszedł jeden z następujących wypadków…
– Ja ci dam „następujący wypadek”! Korniejew, zacytuj mu „ptaszka”!
Korniejew spojrzał na szefa tak, jakby ten nagle stracił rozum.
– Po co? – zapytał. – I kogo miałby Pe zastrzelić? Przecież tu są sami swoi. Co, w dyrektora będzie walił?
– Starszy pełnomocniku Korniejew!!!
– Szefie, przecież wy tego naprawdę nie chcecie! Pe, posłuchaj, oddaj rurę, jak Boga kocham… no?
– Korniej, ja cię po prostu nie poznaję. – Gusiew uśmiechnął się do swojego starego, serdecznego nieprzyjaciela i wsunął dłoń pod kurtkę. Bardzo powoli wyjął „berettę”, ale nie wręczył jej szefowi, tylko szurnął wzdłuż parapetu dyżurki. Z okna wysunęła się ręka i niewiele brakowało, a chwyciłaby pistolet, szef jednak okazał się szybszy. Capnął broń, wyrwał magazynek i mrużąc swoje oczy krótkowidza wbił wzrok w górny nabój. Wybiwszy go palcem rzucił go sobie na dłoń i popatrzył na następny. Na jego twarzy odmalowało się głębokie rozczarowanie.
– Dawaj resztę amunicji!
Gusiew położył na wypolerowanej do połysku desce trzy pozostałe magazynki. Szef poddał je starannej inspekcji.
– No dobra… – powiedział już nie tak złowrogim głosem, jak przed chwilą. – Korniejew, wszystko jasne? No to wykonujcie!
– Szefie, nie chciałbym przestać was lubić – smutnym głosem oznajmił Gusiew – ale chyba nie zdołam zachować do was dawnych uczuć. Jestem bardzo pamiętliwy. Chodźmy, Korniej.
– No nie, popatrzcie tylko na tego aroganta! – zapiał z tyłu szef. – Pamiętliwy, widzicie go! Katorga cię czeka, kretynie jeden!
Idący ku wyjściu Gusiew zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić i odpowiedzieć, ale rozsądniejszy od niego Korniejew trącił go w bok i poprowadził dalej.
– Czym pojedziemy? – zapytał Korniejew drewnianym głosem, kiedy zeszli na parking.
– Moim wozem – Gusiew spokojnie ruszył w stroną „dwudziestki siódemki”.
– Sam poprowadzisz?
– Nie. Ty dostałeś rozkaz, to prowadź. Posłuchaj, Korniej, czy ty w ogóle kiedykolwiek wysuwasz nos z dyżurki? Uważaj, bo się przepracujesz. I nie zarobisz wszystkiego…
– Mam chorą córkę.
– Coś poważnego? – zapytał Gusiew z grzeczności, zastanawiając się intensywnie nad tym, co go czeka u dyrektora i jak wyłgać się z opresji.
– Brak – stwierdził Korniejew. – Serce.
– Nie mów! – Gusiew zatrzymał się jak wkopany w ziemię.
– Jak nie będzie się tego leczyć, to brak. Ale na razie trzyma się po cichutku…
– Ale powinni bezpłatnie…
– U nas takich operacji po prostu się nie robi. Trzeba by wywieźć za granicę. Sam wiesz, jakie to pieniądze… No nic, jeszcze rok, dwa, i coś się zbierze…
– Tfu! – Gusiew otworzył drzwi samochodu, usiadł i wyjął kluczyki. Namacawszy pod siedzeniem otwór zamka, pogrzebał przy nim przez chwilę i otworzył skrytkę. Wyjął z niej pokiereszowanego „makarowa” i obejrzał broń z nieukrywanym niezadowoleniem.
– Nie mogę bez broni – stwierdził głosem winnego, podając kluczyki Korniejewowi. – Czuję się jak nagi.
– Jesteś tak samo stuknięty, jak wszyscy – prychnął Korniejew, uruchamiając silnik.
– Nie da się ukryć. – Gusiew grzebał pod kurtką, usiłując wetknąć gdzieś pistolet. W plastykowym łożu igielnika niezbyt wielki „makar” tonął, w kaburze „beretty” się nie mieścił i Gusiew w końcu wetknął go zwyczajnie za pas.