– Zawsze pod bronią… – wymamrotał dyrektor. – Zawsze na posterunku… Pewnie ciężko wam będzie od tego odwyknąć. Nie uwierzycie, mój drogi, jak dobrze rozumiem wasze problemy. Ja przecież też kiedyś… Taaak…
– Miło było zawrzeć znajomość – rzekł Gusiew, wpychając pistolet głębiej.
– Mnie też było bardzo miło. Przy okazji zechciejcie przekazać najniższe ukłony Aleksandrowi Piotrowiczowi.
– Bezwzględnie przekażę.
– No cóż, do spotkania już w nowych układach…
– Do spotkania – Gusiew z niemałym trudem zatrzymał potok wzajemnych zapewnień o najwyższym szacunku i wyskoczył za drzwi.
– No i jak? – zapytał Korniejew ze strachem w głosie, podrywając się z miejsca i oglądając Gusiewa od stóp do głów, gdy ten tylko pokazał się w poczekalni.
„Oj, nie kupisz mnie, Korniej! Też mi chytrusek się znalazł. Jak tylko usłyszał o przeciwpancernych, natychmiast zwąchał, że wyczułem pismo nosem. Ale skąd ci przyszło do głowy, że cię z miejsca pokocham na zabój, i w razie prawdziwego niebezpieczeństwa uprzedzę? Chociaż uwzględniwszy, że masz chorą córeczkę…”
– Wspaniale – odpowiedział Gusiew, po ojcowsku poklepując Korniejewa po ramieniu. – No cóż, kolego, jedźmy do Centralnego. Wyleczymy szefa z przesadnej podejrzliwości. Ostatnio zaczął coś zbyt wiele brać na swoje wątłe w końcu ramiona.
– Tak właśnie myślałem! – westchnął z zapałem Korniejew. – Tak właśnie myślałem!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Masowe egzekucje i kaźnie są wypróbowanym sposobem na zapisanie się w pamięci potomków; większość ustnych przekazów o Drakuli aż do dzisiejszych czasów zachowała się właśnie w taborach Cyganów.
Do Centralnego Korniejew pojechał normalną drogą, przez pierścień bulwarów, czym mocno Gusiewa rozdrażnił. Po rozmowie z dyrektorem zebrało się tyle powodów do rozmyślań, że można było zgłupieć od nadmiaru palących problemów. Gusiew rad byłby każdej zwłoce w drodze. I gdy zbliżająca się już do Pietrowki „dwudziestka siódemka” utknęła w korku – szczerze się ucieszył.
Korniejew przeciwnie, wysunął się z okna niemal do pasa.
– Coś niebywałego – wymamrotał po chwili. – Żadnego ruchu. Pe, widziałeś kiedyś coś takiego na Bulwarach?
– W minionym wieku – leniwie rzucił Gusiew, pogrążony w swoich rozmyślaniach.
– Bądź tak dobry i rozejrzyj się – Korniejew sięgnął do radioodbiornika, włączył go i zatrzymał silnik.
Gusiew westchnął ciężko i otworzył skrytkę na podręczny komputer. Wywołał na monitor plan miasta. I niewiele brakowało, a wywichnąłby sobie szczękę ze zdziwienia.
Na schemacie skrzyżowania widać było pięć… sześć… nie, znacznie więcej czerwonych punktów. I wiele niebieskich. Znacznik w kształcie maleńkiego automatu wskazywał, że w tych miejscach miała miejsca strzelanina – i to ostra.
– Korniej – wydusił z siebie po chwili Gusiew. – Chyba wsiąkliśmy.
Z mapy przerzucił się na plan sytuacji operacyjnej. Żadnych szczegółów. Po prostu strzelanina z broni automatycznej, przed dziesięcioma minutami. Milicja jest już na miejscu. Rozpatrywany incydent nie leży w kompetencjach ASB. „Rzeczywiście, to nie nasza sprawa. My jesteśmy od wybrakowania przestępcy. O ile zostanie stwierdzone, kto nim jest…”
Gusiew podsunął panel Korniejewowi i ten z kolei też otworzył gębę:
– O matko!
– Właśnie tak. No co, idziemy?
– No… – Korniejew zaczął gorączkowo sprawdzać igielnik.
– Zostaw, Korniej – mruknął Gusiew. – Tam już wszystkich pozabijali…
Skrzyżowanie wypełniała masa poharatanego żelaza, kości i mięsa. I wszystko było zalane krwią. Gusiew ciężko przełknął ślinę, a idący za nim Korniejew tylko westchnął. Wyglądało na to, że gdy tylko samochody ruszyły na zielonym, ktoś otworzył do nich ogień z trotuaru. Morderca walił we wszystkie bez wyboru, seriami bez konkretnego celu.
Gapiów od miejsca wypadku oddzielał kordon milicji. Wokół wraków kręciło się mnóstwo ludzi – białe chałaty, szare mundury i cywilne ubrania splątały się w jedną ruchomą masę. Kilka karetek z przeraźliwym wyciem usiłowało wyrwać się poza skrzyżowanie, a ze wszystkich stron wdzierały się w uszy sygnały syren innych, gnających do miejsca wypadku wozów. Piekielna wrzawa zagłuszała jęki rannych.
Każdemu ruchowi towarzyszyły chrzęst i zgrzyt szkła pod nogami.
Na jedynym wolnym kawałku chodnika, przy którym zatrzymali się brakarze, zebrał się niezbyt liczny tłumek. Trzeba było nieźle wyciągać szyję. Gusiew dotarł do słupa ulicznej sygnalizacji i podciągnąwszy się po gładkiej kolumnie spróbował objąć wzrokiem całe miejsce wypadku. Gdzieś już widział coś podobnego.
Mnóstwo potrzaskanego szkła.
Całe skrzyżowanie pełne śladów krwi – tam, dokąd nie pociekła sama, zaniesiono ją na podeszwach butów.
„Nie – pomyślał Gusiew. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem”.
Słyszałem. Czytałem. Myślałem o tym.
Saratow.
Chłopak z automatem, który ostrzelał tramwaj.
Jakiś gnojek, który przyczepił sobie do piersi imitację oznaki ASB.
Prowokator.
Ktoś targnął go za połę kurtki. Gusiew spojrzał ze zdziwieniem w dół. Tuż pod nim stał Korniejew z niemym pytaniem w oczach. Gusiew zupełnie zapomniał, że nie jest tu sam.
Ostrzelane samochody powpadały na siebie i tylko jeden wyjechał na trotuar, wcinając się w letni kawiarniany ogródek – kierowca, choć martwy, naciskał widać jeszcze na gaz.
„Dobre i to, że nikogo nie przejechano”.
Gusiew stanowczym krokiem przeciął tłum i stanął oko w oko z kapralem milicji. Chłopak miał taki wyraz twarzy, jakby zaraz miał jednocześnie zwymiotować i się rozpłakać. Gusiew rozejrzał się i odszukał wzrokiem człowieka o mocniejszych nerwach – niemłodego już, grubego i wąsatego sierżanta.
– Kto strzelał? – zadając pytanie Gusiew jednocześnie pokazał oznakę ASB.
Wszystkiego mógłby się spodziewać – oprócz reakcji sierżanta. Milicjant wytrzeszczył oczy i poczerwieniał, jak człowiek, którego zaraz trafi szlag.
– Idź ty w chuj! – syknął sierżant. Najeżywszy wąsy upodobnił się do rozjuszonego morsa.
– Odbiło ci? – zdumiał się Gusiew.
– Powiedziałem – sperdalaj! – sierżant opuścił dłoń na kaburę. Gusiew cofnął się szybko, wpadając na rozpychającego za nim ludzi Korniejewa.