Ponownie go przypieczono i wtedy się zesrał.
Przewrót, który później nazwano „Drugim puczem październikowym”, zaczął się o piątej wieczorem w sobotę. Pora nie była dobrana najlepiej pod kątem przeprowadzania większych operacji w całym mieście, ale puczyści mieli swoje bardzo konkretne powody. Godzina siedemnasta – to pora zmiany dyżurów w ASB, kiedy w oddziałach gromadzi się największa liczba brakarzy, można ich więc brać hurtowo. I to bez wysiłku – ludzie ze zmiany dziennej są już zmęczeni, a ci z nocnej jeszcze się nie rozkręcili.
Takiego układu nie spodziewał się nawet Gusiew ze swoim przechwalonym wyczuciem zagrożenia. W ogóle zresztą nie spodziewał się prawdziwego przewrotu pałacowego. Wydawało mu się, że „złych” pełnomocników zastąpi się „dobrymi”, i będzie po zawodach. Przyjdą z bronią, każą się położyć na podłodze. W głowie mu się nie mieściło, jak strasznym szkaradzieństwem stała się Wybrakówka w skali całego Związku i jak dobrze będzie zademonstrować siłę całemu krajowi, robiąc pogrom w siedliskach wszelkiego zła – oddziałach.
Napastnicy działali wedle najlepszych tradycji Agencji – wyłaniając się jakby spod ziemi. Krzepcy, młodzi chłopcy, nabuzowani do szturmu budynków myślą o tym, że oczyszczają miejsce dla siebie samych, wpadali do biur, krzycząc od progu: „ASB! Jesteście aresztowani, oddajcie broń!”. Ku ich wielkiemu zdziwieniu odpowiedzią zwykle były kule, chwała Bogu nie przeciwpancerne, ale tak czy owak bolesne. Ale mimo to młodzi bez szczególnych przeszkód zajęli Wschodni, Południowo-Wschodni, Północno-Zachodni i Północno-Wschodni oddziały, zabijając niemal wszystkich weteranów. Na zachodzie napastnikom poszło gorzej – wracająca z trasy trójka spostrzegła podejrzane autobusy i wszczęła ogólny alarm. Ale górę wzięła przewaga liczebna – oddział utrzymywał pozycje najwyżej przez dziesięć minut.
Południowy Zachód wyszedł na ulicę w pełnym składzie, zostawiając na dziedzińcu stos broni. Tych, co się poddali, wpakowano do autobusów, którymi zajechali szturmowcy i gdzieś ich wywieziono. Chłopaków z Południowo-Wschodniego, którzy siedzieli w osobnym budynku, otoczonym rozległym placem zapewniającym bardzo dobre pole ostrzału, trzeba było wykurzać z miejsca całe pół godziny, ale i z tego oddziału nikt nie ocalał.
I tylko w Centralnym napastnicy nadziali się na przykrą niespodziankę. W oknach paliły się światła, dziedziniec pełen był samochodów – wszystko wskazywało na to, że klientela w pełnym składzie jest na miejscu. Ale biura wewnętrzne było kompletnie puste. Tylko w westybulu siedziało kilku ludzi patrzących na ekran telewizora, na którym lektor czytał odezwę do narodu.
– Dyżurny oddziału starszy pełnomocnik Korniejew – rzucił przez ramię jeden z siedzących, zwracając się do pobrzękującej bronią gromady napastników. – Nie hałasujcie tak, chłopaczki, za cholerę nie słyszę, co ten typ pieprzy…
Jak wiadomo, prezydenckie pałace i inne twierdze będące siedzibą władz atakowane są tylko w dwóch wypadkach – albo na czołgach zjawia się cała armia, której znudziło się bezproduktywne siedzenie w koszarach, albo taranuje bramę samochód jakiegoś stukniętego terrorysty z pełnym trotylu bagażnikiem. Wszyscy pozostali buntownicy nie wiedzieć czemu uważają, że te obiekty zbyt dobrze są chronione, i dlatego w pierwszej kolejności zajmują banki, stacje radiowe i telewizyjne, oraz główne węzły systemu energetycznego, które ochraniane się nieporównanie gorzej.
Podobne mniemanie żywią i osobnicy odpowiedzialni bezpośrednio za bezpieczeństwo kraju. Tradycyjnie więc ich wysiłki skierowane są głównie na wyławianie terrorystów i odkrywanie wewnętrznych spisków w resortach siłowych. Bezpośredniej obronie budynków rządowych uwagi udziela się znacznie mniej – po prostu systemy ochrony w ich wypadku uważa się za opracowane tak dobrze, że w zasadzie nie da się niczego poprawić i ulepszyć. W zasadzie.
Tymczasem tak naprawdę garnizon dowolnej twierdzy podświadomie uważa się za przyparty do ściany. W przypadku napaści z zewnątrz załoga garnizonu nie ma dokąd się cofać – może co najwyżej ustępować w głąb. Owszem, atakujących zwykle ginie trzech, albo i pięciu na jednego obrońcę. Ale jeżeli napastnikami są prawdziwi zawodowcy, sytuacja całkowicie się zmienia. Zdumiewające jest to, że w głowie żadnego oficjela nie odezwał się dzwonek ostrzegawczy nawet po tym, jak legendarna „Alfa” bez wysiłku rozpruła niedostępny jakoby pałac Idi Amina.
W Centralnym oddziale ASB miasta Moskwy specjalistów od operacji szturmowych oczywiście nie było. Większość pełnomocników miała co prawda niemałe doświadczenie bojowe, ale wojowali dość dawno i od tamtej pory zdążyli poobrastać tłuszczykiem – w sensie dosłownym i przenośnym. Oddział bezpieczeństwa wewnętrznego ASB miał dokładne dane o każdym z tych ludzi i niedługo przed puczem przekazał na górę odpowiednią prognozę. W raporcie nie było ani słowa o tym, że jak się niektórych pracowników dobrze przyciśnie, to mogą zareagować nie gorzej od ućpanych nalewką na muchomorach wikingów. Tym bardziej nikt nie wziął pod uwagę znanego skądinąd faktu, że w krytycznej sytuacji, kiedy trzeba się rzucać na ziejące ogniem otwory strzelnicze bunkrów, psychole i nawiedzeni mogą się okazać nie gorsi od doskonale wyszkolonych fachowców.
Nie spodziewał się też ekscesów jeden z przywódców spisku – aktualny dyrektor ASB, który osobiście zatwierdzał prace dotyczące wybrakowania swoich podkomendnych należących do „starej gwardii”. Długotrwały zaplanowany nacisk na psychikę, realizowany podczas całego minionego roku, powinien był przygotować starych brakarzy do tego, żeby zawczasu pogodzili się ze smutnym losem emerytów i odpowiednio załamać ich morale. Pełnomocnicy nie powinni się byli spodziewać, że wszyscy zostaną skoszeni siłą – tych zaś, co przeżyją, oskarży się o masowy terror i udział w genocydzie narodu rosyjskiego.
Dyrektor po prostu nie wiedział, co znaczy osobiście brakować współpracowników i jakie myśli plączą się po czymś takim po głowie.
Puczyści nie przewidzieli więc tego, że stu pięćdziesięciu niemłodych już, palących i sporo pijących ludzi może zaatakować Kreml. Po prostu jakoś się to nie mieściło w ich schematach myślenia i w planie zagarnięcia władzy.
Członkowie gabinetu tymczasowego zebrali się w opustoszałym z powodu wolnych dni kremlowskim „Pierwszym Korpusie” i nieco zdenerwowani, ale bardzo z siebie zadowoleni, uważnie wsłuchiwali się w przenikliwy i przekonujący głos lektora, który wyliczywszy już straszliwe zbrodnie starej władzy czytał teraz imienny skład nowego rządu, który wyrwie Związek ze skrwawionych łap łajdaków, łapowników, sadystów i zdrajców.
Wszystko szło jak po maśle.
I rzeczywiście – w mieście ruch został zamknięty, milicja była na posterunkach, armia gotowa stłumić wszelkie rozruchy, służby specjalne mają na wszystko baczenie, a Agencja ulega „samooczyszczeniu”. Wedle meldunków z prowincji i guberni skład ASB został już tam kompletnie wymieniony, regionalni przywódcy gotowi byli do złożenia przysięgi na wierność – sami mieli już dość nieustannie wiszącego im nad głowami miecza Damoklesa – a pracownicze kolektywy jeden za drugim siały wiernopoddańcze telegramy. Cóż jeszcze mogłoby się zdarzyć?