– Dalej udajesz bohatera. No dobra…
Łup!
– A-aaa!!!
Łup!
– U-uuu!!!
„Chyba kogoś biją? Ciekawe, kogo i za co?”
– Loszka, nie zapomniałeś o płaskoszczypach?
– Szefie, proszę mnie nie obrażać. O, są…
Zachrzęściło.
– Aaargh!!!
– Przestańcie hałasować! – poprosił Gusiew. Wydało mu się, że powiedział to głośno i wyraźnie, a w rzeczywistości z trudem wystękał drętwe słowa. Język mu zesztywniał, a wargi poruszały się jakoś kiepsko i same z siebie.
– Co on mówi? Pe! Nic, nic, mój drogi, wszystko będzie dobrze. Chłopaki, dajcie mu wódki, tylko ostrożnie.
– Zaraz cię zabierzemy, Paszka.
Gusiew rozkleił jedno oko, otworzył je, ale niczego nie zrozumiał. Leżał na podłodze w jakimś nieznanym mu pomieszczeniu, a nad nim pochylał się uśmiechnięty Waluszek. Na czole jego partnera tężał potężny guz.
– Cześć – powiedział towarzysz. – Wiesz, samochód rozbiłem. Wyobraź sobie, przed chwilą. Zajeżdżałem na parking, sięgnąłem do schowka po papierosy, cofnąłem się, a tu słup. Karoserię mi wydęło, reflektor w pizdu poszedł. A zderzak w ogóle się wygiął i odpadł. No i tak…
Tuż obok znów ktoś przeraźliwie zaryczał z bólu.
Gusiew z trudem odwrócił głowę. Pomieszczenie rozjaśniał potężny reflektor – w snopie jego światła widać było dwóch siedzących na krzesłach i starannie do nich przywiązanych nagich ludzi. Ten z lewej był cały zakrwawiony – i to on tak się darł. Prawy wyglądał na nietkniętego, ale kompletnie załamanego. Trzęsły mu się wargi, w oczach miał łzy.
Przed jeńcami przechadzał się tam i z powrotem rozdrażniony Daniłow z uniwersalnymi kleszczami w dłoni. Też chyba w coś wjechał, bo miał zabandażowaną głowę.
– Żyjesz? – zapytał. Gusiew zdobył się na mizerne kiwnięcie głową.
– I bardzo dobrze. Wyluzuj, wyjdziesz z tego… Najważniejsze, że żyjesz. A drobiazgi zaraz sobie wyjaśnimy…
Powiedziawszy to wyjął z kabury swój ulubiony PSM i niemal nie patrząc strzelił zakrwawionemu w łeb. Ten tylko jęknął.
– No popatrz, chybiłem! – zdziwił się Daniłow. – Może spróbuję jeszcze raz? Co ty na to, jednouchy? A może i jednooki?
– Ty chuju! – charknął jednouchy.
– Nie, oko wyrwę ci potem. A na razie zostaniesz… monozygociarzem! Wiesz, co to takiego?
– Paszka – nad Gusiewem ponownie nachylił się Waluszek – Ty pewnie nie kumasz, co się dzieje. To normalne, pozbądź się obaw. Chłopcy na górze zaraz uwiną się z robotą i wyciągniemy cię stąd. Z tobą wszystko w porządku, trochę ci tylko przyłożyli. No nic, do wesela się zagoi…
– Monozygociarz to jednojajeczny! – oznajmił z dumą Daniłow.
– Wszystko jedno, przyszła na was kryska, krwiopijcy! – wycharczał „monozygociarz”. – Ci, których nie zabiją, pójdą na katorgę…
– Ej, przyjacielu, to ty na katorgę pójdziesz. Ale będą tam mieli z ciebie uciechę! Jedno ucho, jedno jajo, jedno oko – ty nie myś1, że zapomniałem! Będziesz, przyjacielu, ozdobą baraku dla inwalidów! A co się tyczy krwiopijców…
– A-aaa! A-aaa!!! U-uuu!
– To za Gusiewa, oprawco niedojebany!
– Aaaargh!!!
– A teraz powtórzę pytanie. Wasze zadanie. No?!
Rozległ się tupot, jakby ktoś zbiegał ze schodów. W polu widzenia pojawiło się kilku ludzi z grupy Daniłowa. Ten się obejrzał i poruszył pytająco podbródkiem.
– Siemiecki [25] skonał – zameldowano mu. – W sumie poległo dziewięciu. A rannych mamy dziesięciu.
– Czemu mnie liczycie?
– Nie, bez ciebie. Okazało się, że Łopian ganiał z kulą w nodze. Dopiero teraz zauważył.
– No tak, zdarza się… Dobra. Rannych na samochód i do szpitala. Było coś od szefa?
– Ugrzązł na Kremlu na dłużej, nie wiadomo, kiedy się zdoła wyrwać. Powiedział, że na razie musimy sobie radzić sami. A, dzwonił Korniej. Wezwał wolną zmianę, ale nikt nie przyszedł.
– Co było do przewidzenia. Brali ich prosto z łóżeczek, z ciepełka domowego. Najważniejsze – żeby tylko brali. Wtedy oddadzą. Dobra, dość gadaniny, bierzcie Gusiewa. I wiesz co, Misza… Jak będziecie jechali, przebij się na „rządową”, znajdź kogoś, kto powiadomi jego starego…
Więcej Gusiew niczego już nie słyszał, bo się rozluźnił i chyba stracił przytomność – a może po prostu zasnął.
– No, ależ ty masz melodię do spania! – stwierdził Waluszek siadając obok łóżka, pełniącego rolę szpitalnego tapczanu. – Przespałeś rewolucję i kontrrewolucję. A przy okazji, miło mi rzec, że przedstawiono cię do orderu.
– Przyniosłeś moją „berettę”? – zapytał Gusiew bez entuzjazmu w głosie. Minęły trzy dni i ogromna opuchlizna, w którą wysiłki piwnicznych oprawców przekształciły jego twarz, powoli zaczynała się cofać.
– Wybacz, nie znaleźliśmy jej – Waluszek rozłożył bezradnie ręce. – Może później się znajdzie.
– Akurat się znajdzie… Jakiś śledczy ją sobie przywłaszczy. Szkoda spluwy, zabiłem dla niej człowieka.
– Wiem, jak zabiłeś. Daniłow wszystko mi barwnie opowiedział.
– Zełgał pewnie.
– Być może. A wiesz, „browninga” sobie znalazłem. Wszystko jak należy, zdobycz wojenna. Wtedy, jak ciebie wyciągaliśmy.
– Gratuluję. Wóz naprawiłeś?
– Nie było kiedy. Jeszcze zdążę. Na razie jeżdżę „dwudziestką siódemką”. Wóz z charakterkiem i znaczny, cały postrzelany. Wiesz, jak krawężniki na jego widok drętwieją? Aż chętka bierze, żeby przepisy przekraczać.
– Co w oddziale?
– Nie uwierzysz. Przysłali uzupełnienie – te same głąby, które przyszły, żeby nas pozabijać. I jacyś tacy zuchwali… Wiesz kto jest nowym szefem? Twój przyjaciel, Korniej. Szef dostał awans, chyba w dyrektory pójdzie.
Gusiew westchnął ciężko.
– Rzeczywiście, wszystko przespałem – powiedział. – Loszka, posłuchaj… ale to tak, między nami. Gdzie butelka, rekrucie?!
Waluszek parsknął szczerym, beztroskim śmiechem.
– Cały czas czekałem, jak długo wytrzymasz. Proszę bardzo. – Rozejrzał się niczym groszowy spiskowiec, jakby w pomieszczeniu był ktoś jeszcze, i wyjął zza pazuchy litrową butlę „Jacka Danielsa”. – W porządku? A w paczce mam zgrzewkę „Coli”, jakbyś chciał rozrobić. Są jeszcze pomarańcze, czekolada…