– Krótko mówiąc, był telefon o strzelaninie – ciągnął Łarionow. – Sąsiedzi zadzwonili do oficera operacyjnego Komendy Głównej. Przyjechała grupa, i owszem, wszystko formalnie zarejestrowano i wciągnięto na ewidencję. Chwała Bogu, chłopaki mieli dość oleju we łbach, żeby na miejscu się zorientować, co i jak. Chwilowo nie nadali sprawie dalszego biegu. Gusiew, brachu, weź to na siebie, co? Wyobraź sobie, jak paskudny „głuszec” [3] z tego wszystkiego wyjdzie! W zasadzie nie ma komu przypiąć tych dwóch trupów!
– Oprócz mnie – stwierdził sucho Gusiew. – Żaden normalny złodziej nie weźmie na siebie gwałtu nieletniej i podwójnej mokrej. Zresztą, nie masz teraz u siebie żywego złodzieja. Z pewnością zapomniałeś nawet, jak oni wyglądają. A Gusiew, porządny chłop z jajami, podpisze się pod wszystkim, co będzie potrzebne, prawda?
– Co ma do tego gwałt? Sprawa gwałtu jest zamknięta, wiadomo, kto zrobił. Pasza, przecież to twoja działka! Wystawię ci zamówienie ze wsteczną datą. Świadków też będziesz miał takich, jak należy.
– Wiesz, podpułkowniku… – odezwał się Gusiew niezbyt głośno. – Ja nie mam zbyt wysokiego zdania ani o sobie, ani o tobie, ale akurat w takich chwilach nie mogę się powstrzymać od zapytania samego siebie: dlaczego nam obu jeszcze skrzydełka nie powyrastały? Nad twoją głową co, aureola przypadkiem jeszcze się nie pojawiła? Booooże! Wśród jakich potworów i zboczeńców żyć nam przyszło! To po prostu nie do pomyślenia!
– No to jak, bierzesz? – zapytał Łarionow ze źle skrywaną nadzieją w głosie.
– Oprócz twoich ludzi nikt tego Muraszkina nie widział? – zainteresował się rzeczowo Gusiew.
– A skądże, jak opróżnił magazynek, to z miejsca się nie ruszył. Miotał się z kąta w kąt i coś tam mamrotał do siebie. Grupa podjechała dosłownie po trzech minutach. Wyprowadzili go po cichutku… Nawet jeżeli ktoś na podwórku zauważył, że grupa zwiększyła liczebność o jednego człowieka, to sam wiesz, menty są jak Chińczycy – wszyscy do siebie podobni. A w szpitalu mam zblatowanych ludzi, tam wszystko załatwiono legalnie.
– Do teścia, co? – przypomniał sobie Gusiew.
– No.
– Dobra – westchnął brakarz. – Zajdę za pół godziny. Szykuj zamówienie i eskortę. Jak dasz tego wąsatego lejtnanta, będę ci osobiście zobowiązany. No i stawiasz butelkę.
– Choćby skrzynkę! – radośnie ryknął Łarionow.
– Znaczy, w łapę jednak bierzesz! – ucieszył się Gusiew.
– Skąd takie przypuszczenie?
– Ha! A ty skąd masz forsę na skrzynkę wódy, podpułkowniku?
– Powinieneś wiedzieć, że w zeszłym miesiącu była kolejna regulacja uposażeń i dostaliśmy podwyżkę. A zresztą ja dla porządnego człowieka – stwierdził stanowczo Łarionow – ostatnią koszulę z grzbietu zdejmę!
– Czyli ja jestem ten porządny? – zdumiał się Gusiew.
– Oczywiście – przytaknął Łarionow. – A jak się zjawisz za dwadzieścia minut, to cię jeszcze wycałuję.
– Obejdzie się. Znaczy, za pół godziny.
– No, Paszka… pomogłeś! Dziękuję!
– Na razie jeszcze nie ma za co – odpowiedział Gusiew i przerwał połączenie.
Przez jakiś czas jeszcze stał pośrodku kuchni, przekładając słuchawkę z ręki do ręki i zastanawiając się, jak narzuconą mu przez Łarionowa sfingowaną wybrakówkę przeprowadzić przez dokumentację Centralnego Oddziału ASB. Z formalnego punktu widzenia starszy pełnomocnik Agencji Społecznego Bezpieczeństwa Paweł Gusiew istniał tylko de iure. Defacto powinien był regularnie meldować się na instruktażu, a potem iść na cztery wiatry, zamiast zajmować się robotą. Przewodnik, który w ciągu miesiąca stracił dwóch ze swojej trójki. I jednocześnie stracił resztki zaufania w wydziale… Ze wszystkich stron otaczały go wyłącznie wrogość i strach. Co prawda nic z tego nie było mu pierwszyzną. Jak do tej pory zawsze towarzyszyły mu dwa uczucia. On się bał i jego się bano. On nienawidził i jego nienawidzono. Obydwie strony zwykle umiejętnie te uczucia ukrywały. Gusiew się kontrolował – bo wiedział, że może zabić. Wszyscy pozostali uważali – bo wiedzieli: w istocie, może.
Gusiew był normalnym człowiekiem tylko w obrębie trójki, która odeszła już w niebyt. Miał szczęście do pomocników. Atmosfery, jaka zrodziła się w drużynie, nie można było raczej nazywać wzajemnym zrozumieniem. Ale zaufanie, gotowość do osłony pleców towarzysza, a niekiedy do zasłonięcia go własną piersią – te uczucia ożywiały trójkę nie raz i nie dwa. Wychodząca na miasto trójka Gusiewa przekształcała się w jeden organizm.
Był to zespół nie do pokonania. I przetrwałby bardzo długo, gdyby dwaj spośród trzech jego członków sami nie zostali wybrakowani.
ROZDZIAŁ DRUGI
W tym krył się sekret niesłychanej i nie mającej w historii świata odpowiednika uczciwości ludności Wołoszczyzny w połowie XV wieku. Po tym, jak tysiące złodziejów skonały na palach albo spłonęły w ogniach stosów na miejskich placach, nie znaleźli się nowi amatorzy cudzej własności, którzy chcieliby wypróbować swoje szczęście.
Tego roku wrzesień był suchy i chłodny. Najlepsza pogoda dla brakarzy na służbę chętnie wdziewających odzież z grubszej tkaniny i luźnego, nawet nieco workowatego kroju, która nie zdradzała zewnętrznie ich profesji. Latem Gusiewa bardzo drażniła konieczność mazania twarzy specjalnymi kremami i wdziewania higroskopijnej, przeciwpotnej bielizny. Gdyby nie to, po prostu skonałby, zakuty w zbawczy, ale absolutnie nieprzenikliwy pancerz. A teraz czuł się po prostu wspaniale. Lekka, ale mocna skórzana kurtka z połami do połowy bioder z powodzeniem maskowała całe pół puda [4] żelastwa i masy plastycznej, które na sobie dźwigał.
Ale i tak został rozpoznany na stacji metra. Przystanął, żeby kupić papierosy i obok zatrzymał się „Sobol” z emblematem Służby Dostawczej na drzwiach.
– Kolego, nie potrzebujecie pomocy? – zapytał chłopak w białej kurtce opuściwszy szybę.
Gusiew rzucił mu mroczne spojrzenie przez ramię i ponownie zwrócił się do okienka kiosku z papierosami. Już wyciągnął papierosy, ale w tej chwili tylne drzwi kiosku otworzyły się i wewnątrz mignął ktoś, kogo Gusiew, sądząc z wyrazu jego twarzy, uznał za właściciela kiosku. Przyjrzał mu się, westchnął, wymamrotał: „zechciej wybaczyć, nie kupuję od obcych” i ciężko podreptał do sąsiedniej budki. Mimo zupełnie przyzwoitego nastroju, chodzić dziś było mu jakoś ciężko.
„Sobol” jednak nie odjeżdżał. Wziąwszy papierosy, Gusiew podszedł do furgonetki.
– Coście tam mówili o pomocy? – zapytał ponuro. – O co chodzi?
– Pomoc Narkologiczna, oczywiście. Chcesz maleńki zastrzyk? Będziesz jak nowo narodzony. Od razu widać, że czujesz jakiś… eee… dyskomfort psychiczny.