Выбрать главу

Mimo wszystko ciekawe, czym zajmą się chłopaki z ASB, kiedy praworządność wróci na zwykłe tory i milicja ze służby profilaktycznej znów zacznie zajmować się tym, czym powinna. Dziwni ludzie są w tej Agencji. Szczególni – by nie powiedzieć za wiele. „Niektórzy zresztą wcale nie krępują się mówić” – pomyślał Muraszkin. I natychmiast sobie przypomniał, jak w zeszłym tygodniu na posterunek zaszedł brakarz. Czegoś tam potrzebował od komendanta. Muraszkin, który akurat nie miał niczego do roboty i siedział na dziedzińcu, czekając, kiedy chłopaki wrócą z obchodu i będzie można razem skoczyć na piwko, od razu zwrócił na niego uwagę. Niewysoki, około czterdziestki, szczupły i z widocznie przerzedzonymi czarnymi włosami… „Skromny taki. Z pieszczotliwymi oczami zabójcy”. Jeden z oficerów, najwyraźniej znający brakarza osobiście, niemal od progu zawołał: „Ale gość… i bez kajdanek! Popatrzcie tylko, kto przyszedł! Przecież to Pe Gusiew we własnej osobie, herszt oprawców!”.

Muraszkina aż skręciło od środka. A ten Gusiew po prostu kiwnął oficerowi głową, jakby akurat tak należało go witać. Pokazał dyżurnemu swoją oznakę i poszedł do komendanta.

Tak, kiepsko będzie z brakarzami, kiedy ich usługi przestaną być komukolwiek potrzebne. A przecież milicjanci w zasadzie powinni im się nisko kłaniać. Muraszkin doskonale pamiętał czasy, kiedy jego samego, człowieka w szarym mundurze, ludzie unikali jak trędowatego. Teraz go lubili. Maluchy same w ręce mu się pchają, dorośli nie kręcą mordami, ale pierwsi uprzejmie pozdrawiają…

Muraszkin palił i zastanawiał się, co on właściwie tu do cholery robi. Mógłby pójść do punktu oporu i pograć sobie do woli na kompie. Mógłby wpaść do domu i sprawiając przyjemność żonie, przygotować coś na obiad… W telewizor za dnia nie ma się co gapić – pokazują radzieckie filmy albo walą po oczach propagandówkami na temat, jak dobrze się żyje w Związku. Żyje się w rzeczy samej nieźle, ale nudno. Dzielnicowy zajrzał za pazuchę w nadziei, że może przypadkiem wyłączył radio. Ale dioda zasilania płonęła czerwonym światełkiem, a z głośnika dochodził cichutki szum.

A może złożyć jedną czy dwie profilaktyczne wizyty? Sprawdzić na przykład, czy ta idiotka Tatiana znów nie nawaliła się jak autobus… Albo po raz setny wyjaśnić staremu złośliwcowi i nudziarzowi Dundukowowi – cholera, co za nazwisko! – żeby dał sobie spokój z pisaniem na nią anonimów, bo papierki z podpisem: „Bojownik o obyczajność” i tak natychmiast lądują w koszu…

Od niedalekiej szkoły doleciało przeraźliwe wycie, jakby tam kogoś rżnęli bardzo tępym nożem. Muraszkin nawet nie odwrócił głowy – wiedział, że w szkole zaczyna się długa przerwa. Ale jego myśli wędrowały już w określonym kierunku. Faktycznie trzeba zajrzeć do Tatiany. Kiedy się narąbie, przesiadują u niej rozmaite typki. Zachowują się zwykle spokojnie, nic nie dzieje się wbrew prawu, ale dwóch niezrównoważonych ludzi w jednym pomieszczeniu, to już powód do jakiegoś zajścia. A jak się jeszcze napakują po uszy? Żeby tylko nie skrzywdzili córki.

Bezdzietny Muraszkin mocno brał sobie do serca kłopoty, jakie sympatycznym dzieciom sprawiali źli, nieprzystosowani społecznie rodzice. Gdyby tylko mógł, siłą odebrałby Tatianie jasnowłosą, sześcioletnią Maszeńkę i sam by ją adoptował. Prędzej czy później jej matka schleje się i albo trafi na przymusowe leczenie, albo do łagru. Do tego czasu zdąży jednak dziecko zepsuć. Szkoda.

Więc do Tatiany, od razu. Muraszkin cisnął niedopałek do popielniczki, wstał i szybkim krokiem ruszył w głąb dzielnicy.

Już wchodząc na piętro dzielnicowy poczuł niejasny niepokój. A gdy podnosił rękę do dzwonka, usłyszał osobliwy, przytłumiony dźwięk zza drzwi. Ni to jęk, ni to płacz. Za szerokimi drzwiami działo się coś niedobrego. Muraszkin zadzwonił. Żadnej odpowiedzi. Zadzwonił ponownie. Wewnątrz ktoś poruszył się niespokojnie, ale zaraz wszystko ucichło.

– Otwierać! Dzielnicowy! – zawołał Muraszkin.

Ponownie usłyszał ten sam dźwięk. Teraz już wiedział – płakało dziecko.

Nie miał już żadnych wątpliwości – tam w środku działo się coś złego. Cofnął się pod przeciwległą ścianę, odepchnął od niej i runął przed siebie, uderzając w drzwi ramieniem. Wpadł do mieszkania razem z nimi, przewrócił się, zerwał na nogi i skoczył przed siebie.

Gospodyni leżała w korytarzu. Niewiele brakowało, a Muraszkin by na nią wleciał razem z drzwiami. Zresztą, w pierwszej chwili dzielnicowy uznał ją za martwą. Tatiana jednak nagle otworzyła oczy, przez chwilę tępo gapiła się na Muraszkina, a potem wymamrotała:

– Jeszcze i ty? A idźże w chuj!

Po czym z głośnym stuknięciem opuściła głowę na podłogę i chyba zasnęła.

Muraszkin pchnął drzwi i skamieniał. Przed nim stał jakiś nieznajomy, podpity mężczyzna i pospiesznie wpychał koszulę w spodnie. A w kącie pokoiku skulona Maszenka zalewała się łzami, rozmazując coś białego i lepkiego na ubrudzonej gębusi.

Dzielnicowy przestał się wahać. Od tej chwili działał szybko i zdecydowanie.

I z taką zimną krwią, jak jeszcze nigdy wcześniej.

Dzwonek telefonu obudził Gusiewa w południe. Nie otwierając oczu zwiesił się z łóżka i zaczął macać ręką po podłodze. Dziwna rzecz, słuchawki znaleźć się nie udało, a pozycja okazała się bardzo niewygodna – jakiś wałek uciskał mu brzuch. Po chwili dłoń zahaczyła o coś szklanego, co natychmiast się przewróciło i gdzieś potoczyło. Zwęszywszy jakiś spisek Gusiew otworzył oczy i odkrył, że leży w poprzek swojego ulubionego fotela w saloniku, a na podłodze w malowniczym nieładzie walają się puste butelki po piwie.

Charcząc i postękując, Gusiew zsunął się na podłogę i zaczął trącać nosem butelki, hołubiąc skrytą nadzieję, że choć jedną wczoraj oszczędził. Odrobinę płynu, żeby spłukać mózg. I odzyskać zdolność mowy, ponieważ telefon, sądząc po uporczywym brzęczeniu, zamierzał jednak mu dopiec i wezwać do odpowiedzi.

Okazało się, że butelki są puste. Gusiew nie bez trudu podniósł się na nogi i powlókł do kuchni. Przechodząc przez drzwi zdjął słuchawkę bezprzewodowego telefonu i obiema rękoma przycisnął ją do piersi, starając się choć tak stłumić sygnał.

Słuchawka chrząkała z uporem godnym lepszej sprawy. Albo pomylił numer właściciel jakiegoś faksu z modemem, albo dzwonił człowiek znający zwyczaje oraz bałaganiarstwo Gusiewa i absolutnie pewien, że zastał abonenta w domu. Gusiew wolałby pierwszą z możliwości, ale w cuda nie wierzył. Z zasady. Uporczywe dzwonki najpewniej wieszczyły kolejną nowiutką, prosto z pieca, nieprzyjemność.

Telefon umilkł na progu kuchni i to tak nieoczekiwanie, że Gusiew aż się zatrzymał i podejrzliwie łypnął okiem na słuchawkę. A potem, oprzytomniawszy chwilowo, wetknął ją gdzieś (okazało się, że był to zapchany brudnymi naczyniami zlewozmywak) i skoczył ku lodówce.

Na półeczce znalazł skarb ukryty na czarną godzinę – dwie butelki „Bałtiki” nr 3. Gusiew rozejrzał się, szukając wzrokiem otwieracza, doszedł do wniosku, że przyrząd po wczorajszym pijaństwie z pewnością jest w pokoju, i nie namyślając się długo, wcisnął kapsel w brzeg zlewozmywaka. Trzasnął lekko z góry otwartą dłonią (kapsel w dźwięcznym cmoknięciem spadł mu pod nogi) i łapczywie przypiął się do butelki.

Po kilku sekundach butelka opróżniła się do połowy, a w oczach Gusiewa pojawił się błysk, który przy odrobinie dobrej woli można by uznać za rozumny. Brakarz ciężko westchnął, usiadł przy kuchennym stoliku i w myślach sklął od ostatnich bydlaka, który obudził go przed czasem. Gusiew nie odczuwał dolegliwości kaca, ani nie był rozbity fizycznie. Był po prostu jeszcze solidnie pijany. Powinien dopić piwo, rozebrać się i walnąć do łóżka. Choć na trzy, cztery godzinki. Instruktaż przed nocką o siedemnastej. Choć co to za nocka – tylko zajść i wpisać się do grafika… Nie ma już trójki Gusiewa. I diabli wiedzą, kiedy mu dadzą choć jednego stażystę. A samego brakarza nikt na robotę nie puści. Różne rzeczy mogą mu do łba strzelić.