Выбрать главу

Widziałeś ją w tym krótkim błysku, kiedy rozpanoszyła się przed tobą? Ją, śmierć? Chłodną panią? Widziałeś? Znasz ją, Kensicz. Czujesz ją, zawsze ją czułeś. Chodzi gdzieś za tobą, przed tobą, porywa nagle kogoś, z kim wypiło się morze piwa i przegadało dziesiątki wieczorów. Lub kogoś, kogo nawet nie zdążyłeś w życiu poznać. Ale to wcale nie znaczy, że mniej wtedy żałujesz. Może nawet bardziej, bo nie zdołałeś z facetem zamienić ani jednego słowa i wiesz, że już tego nie odrobisz. Czy potrafisz ją dostrzec tam, w tym wyrysowanym przed tobą przez trenażer gabinecie? Tę wariatkę z brzytwą w ręku, tę rozchichotaną idiotkę, która bawi się ścinaniem głów?

Ekrany znów się rozjarzają. To ona. Teraz komputer pokazuje przebieg zdarzenia z bocznej kamery. Wychodząc, nie zauważyłeś schowanego za zakrętem korytarza strażnika. Wlepił ci w plecy całą serię. Widzisz ją teraz?

Ona nie jest żadnym obrzydliwym truposzem w białym całunie, nie trzyma w ręku kosy. Przechadza się ulicami w cienkiej jak wiatr sukience. Ludzie jej nie widzą. Chowają się tylko przed jej mroźnym tchnieniem w kołnierze płaszczy. Lubi spacerować boso po świeżej trawie. Uśmiecha się do ciebie, coś mówi. O czym ona mówi, Kensicz? Potrafisz ją usłyszeć? Czy o tych trupach, grzebanych potajemnie, nocą, w plastikowych workach? Czy o tej krwi, którą spijały uliczne kamienie? Czy o tych, którzy już są jej kochankami, choć jeszcze się poruszają, choć ich serca jeszcze biją, a wargi wyrzucają jakieś nieistotne słowa żywych trupów? A może każe ci schylić się po grudkę cmentarnej ziemi i zacisnąć ją w pięści, zacisnąć tak mocno, żeby po przedramieniu płynął lepki, czerwony strumyk? Uśmiecha się do ciebie.

Czemu bledniesz, Kensicz? Idzie złożyć na twych wargach swój lodowaty pocałunek.

Trzask drzwi. Kensicz zdjął z głowy hełm trenażera, w oczy uderzył go wlewający się przez okna blask słońca. Przetarł powieki.

– No, jak, poeto? Umiesz już odróżnić kolbę od lufy?

Wzruszasz ramionami i mówisz coś bez sensu. Sayen. Kto to jest, ten Sayen? Kim on jest? Kto mu dał prawo do noszenia tego wyrytego na twarzy uśmiechu, kto mu pozwolił roztaczać wokół tę aurę spokoju i pewności siebie, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą była chłodna pani? Tyle pytań ciśnie się na usta. „Za chwilę”… Znika za drzwiami, może lepiej, że znika. Ale ona też już odeszła, wróciła w ciemnogranatową noc ekranu.

Gdzie ona jest? Podnosisz znów miotacz z kolan i bezwiednie gładzisz palcami smukły, opleciony przewodami kształt, jak starą, wierną gitarę. Ty teraz jesteś śmiercią. Yo soy la muerte, cierta a todas cńeaturas. Ja jestem chłodną panią. Palce bezwiednie układają się do nieistniejących strun, a w myśli rozbrzmiewają ostre tony pierwszych pochodów piosenki, którą dla niej kiedyś zrobiłeś.

Tak, ten gwałtowny riff, przewalający się po prawie całym gryfie, aż do najwyższego progu i z powrotem. To było wtedy, kiedy Nym załatwiła „Pająkom” próbne nagranie dla holo. Zrobił ten kawałek między czwartą a piątą nad ranem, z trzech papierosów i połowy szklanki obrzydliwie zimnej herbaty. „A kiedy przyjdę do ciebie / ja, chłodna pani. / I kiedy cię ucałuję / ja, chłodna pani / zrozumiesz / że zawsze na mnie czekałeś…” Nie wzięli. Za ostre brzmienie, zbyt skomplikowany tekst, i w ogóle cała ta ponurość, to się przeżyło: straszenie ludzi wyciągniętymi z cmentarza gnatami. Ludzie chcą się bawić, chłopcy, a nie włóczyć po mogiłach. Zresztą skąd, do cholery, w waszym wieku tyle ponuractwa?

Przestańcie pozować, napiszcie coś – o tak, wiecie, żeby chwytało za serce. Nie, to się do niczego nie nadaje. Nie ta droga, chłopcy, tędy nigdzie nie dojdziecie.

Westchnął ciężko, prostując się i odkładając atrapę miotacza na podłogę. Poszła. Ty jesteś świr, Kensicz. A jak cię tak najdzie właśnie wtedy, to co? Będziesz gadał z nią, a tamten naprawdę wylezie zza zakrętu i wpakuje ci cały magazynek w plecy? Zanim zdążysz wywalić te cholerne drzwi i zrobić, co do ciebie należy? Kurde, jakby im powiedział o tych swoich napadach, to chyba by popękali ze śmiechu. Chociaż nie. Hornen by mu nawsadzał od zwariowanych szczeniaków albo dał w ryja.

Podniósł się i sięgnął po papierosy. Zaciągnął się głęboko. Jeszcze trochę pożyje, jeszcze zrobi kilka niezłych kawałków.

Sayen stanął w drzwiach pokoju, spoglądając na niego, jakby chciał spojrzeniem odrzeć go ze wszystkich zasłon, sięgnąć mu aż do trzewi, przejrzeć na wylot.

– Będziemy się zbierać, poeto. Bądź gotowy. Te bety zostaw. Już niepotrzebne.

– Dokąd?

– Ty do Rynien. Hornen będzie potrzebował pomocy.

– Jakieś kłopoty? Coś nie tak?

Znowu ten bezczelnie pewny siebie uśmiech.

– Ufaj mi, poeto.

– Inaczej by mnie tu nie było. Sayen uniósł lekko lewą dłoń i pstryknął palcami w jego kierunku.

– Jak na takiego szczawia, masz nieźle poukładane w głowie.

– Wiesz co? – Kensicz podszedł do niego wyłamując nerwowo palce. – Pewnie ci nie powiedziałem, no więc mówię, że nic mnie tak nie wkurza jak stare wały, które wszystko wiedzą lepiej ode mnie, dlatego, że jestem szczaw. Może mam więcej lat od ciebie. Znam takich, od których byłem dwa razy starszy. Widzisz, nie to jest istotne, ile ma się lat od początku, tylko ile ich jeszcze zostało do końca. A tego nikt nie wie. Więc po co pieprzyć? Nie robię tego wszystkiego dla ciebie. Zgodziłem się, nie ma o czym dyskutować. Powiedz, co jest do roboty i jak, wystarczy. Resztę możesz sobie darować.

Pozujesz, Kensicz. Każde słowo było sztywne i głupie, a wszystkie razem – bez sensu. Tak naprawdę znaczą tyle, że srasz po nogach i wstydzisz się za samego siebie. I jeszcze tyle, że fascynuje cię ten facet i ta jego pewność siebie. I próbujesz go naśladować. Nie, to nie było pod niego. Raczej pod Hornena. On też cię fascynuje. Jednak jesteś szczeniak. I pozer.

Poczuł na ramieniu dłoń Sayena.

– Nie denerwuj się, Kensicz. Nie ma o czym gadać. Nie spodziewał się takiej reakcji.

– Sayen – zapytał widząc, że zbiera się do drzwi. – Dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja?

– Tutaj nie można rozmawiać – odparł sucho. – Wytłumaczę ci kiedy indziej.

Jeszcze w drzwiach odwrócił się i spojrzał na niego z uśmiechem.

– Ufaj mi – powtórzył, podnosząc wskazujący palec do góry.

Rozdział 7

„W postaci teorii wzmocnień Nilsa Bordena otrzymaliśmy nie tylko wspaniały pomnik ludzkiego geniuszu, nie tylko zachwycający przejaw socjonicznej biegłości, ale też nadzwyczaj sprawne narzędzie regulowania procesów rozwojowych społeczeństwa”.

(I. Tonkai – fragment pracy habilitacyjnej na stopień kapitana. Archiwum IRS w Arpanie)

– Będzie żyć – Draun zatrzasnął za sobą drzwi i ciężko opadł na fotel. – Ale to jedyne, co lekarze potrafią powiedzieć. Niezwykle silny wstrząs psychiczny. Bardzo możliwe, że wyląduje u czubków. W każdym razie do linii już nie wróci.

– Czy lekarze wypowiedzieli się co do przyczyn wypadku? – zapytał siedzący z boku facet z pionu technicznego. Przysłali go, by udowadniał, że ich sprzęt nie zawinił. I to właśnie robił od prawie godziny.

Braun skinął głową, drapiąc się po policzku.

– Załatwili nas jak gnojków. Pierwsza klasa. Wiecie, co jest najgorsze przy tempaxowaniu? Wydarzenia zapisują się z nierówną siłą, bardzo silne emocje można przy odrobinie zdolności wyłowić po długim czasie nawet bez przyrządów…

Tonkai czuł zmęczenie. Stał odwrócony plecami do pokoju i szukał w szufladzie pigułek pobudzających.

– No i co? – powiedział, żeby Draun przestał się mądrzyć i przeszedł do rzeczy.

– Tam była sala przesłuchań. To znaczy, nie taka normalna sala przesłuchań. No, cholera, katownia. Z kilkaset osób musieli tam wykończyć na amen i to pewnie w ciekawy sposób. Wtedy im żaden Borden nie siedział na łbie, nie było takiego patyczkowania się jak teraz. Te mury wrzeszczą. Zdziwię się, jeśli Wonden nie zwiariuje po wszystkim na amen.