Выбрать главу

– Mam. Podciągnij trochę… dobrze.

Obraz wyostrzył się. Salę klubu wypełniał falujący tłum. Większość gości otaczała estradę, niektórzy, skupieni pod ścianami i wokół baru, zajęci byli szklankami i sobą. Z trudem dawało się coś dostrzec. Barwne smugi reflektorów nakierowano na estradę, reszta sali tonęła w półmroku.

Po chwili uderzyła Hartego fala dźwięków. Podgląd był pełny. Ponad kawiarniany gwar i pojedyncze okrzyki wybijał się ostry, wysoki jęk gitary, błądzącej gdzieś po najwyższych regestrach na tle powolnego pulsu basu i perkusji, wśród rozciągniętych, płynących leniwie akordów.

Próbował zmienić punkt, z którego obserwował klub. Odpływając pod sufit, ku środkowi sali, obrócił się powoli. Na estradzie stało czterech dirtasów. Uwagę Hartego przykuł jeden z nich, klęczący tuż przy krawędzi estrady, z gryfem gitary wyciągniętym jak tylko było to możliwe w stronę publiczności. Twarz zasłaniały mu strąki długich, ciemnych włosów. Palce chłopaka szybko przebiegały po strunach, by w końcu zatrzymać się na jednym z najwyższych progów, w długim, wyciągniętym gdzieś spod serca dźwięku. Druga ręka sprawnie manipulowała przełącznikami przystawek, modulując przeciągły, zawodzący ton. Gitarzysta odrzucił głowę do tyłu, przymykając oczy, pot spływał mu strumieniami po szyi; spłowiała, trykotowa koszulka była cała przesiąknięta. Zresztą wszyscy muzycy wyglądali na zmęczonych, chyba kończyli już koncert. Ciemnowłosy chłopak wytrzymał ten przejmujący jęk przez parę, może paręnaście sekund i nagle, kaskadą twardych, chropawych tonów, zjechał na sam dół gryfu.

– Czas – zażądał Harte.

Przed oczami złote cyfry wybiły mu współrzędne czasu, w którym teraz przebywał. Kilka sekund wcześniej Sayen znajdował się w drzwiach klubu. Popłynął w tamtą stronę. W półmroku trudno było rozróżnić twarze, tym bardziej, że koło przejścia kłębiło się wciąż sporo ludzi. Parametry fali Meta również nie na wiele mogły mu się przydać. Odbierał, zwłaszcza spod estrady, całą gamę bardzo silnych emocji. Ludzie chyba przeżywali tę muzykę, tak, przynajmniej wielu z nich przeżywało ją bardzo mocno, tworząc ów atakujący jego mózg szum. Fala, zbyt słaba, żeby go po pokonać, ale wystarczająca, by ogłuszyć, utrudniała skupienie. Obraz niekiedy rozmazywał się.

Dłuższą chwilę obserwował wejście, przy którym wciąż kłębił się tłum. W końcu zrozumiał, że to nie ma sensu. Nie znajdzie faceta w ciemnościach i w ścisku.

– Nie znajdę go. Jest ciemno i tłum.

– Próbuj – dobiegł go z bardzo daleka głos Tonkaia. – Musisz go znaleźć. Musisz.

Harte skoncentrował uwagę na barze. Wokół było dość tłoczno, ale przy samym szynkwasie siedziało zaledwie parę osób, a czerwony poblask podświetlaczy pozwalał rozróżnić ich twarze.

Muzyka umilkła, przez salę przetoczyła się fala oklasków. Wnętrze klubu rozjaśniało się powoli, w miarę jak gasły reflektory, oświetlające scenę.

„Dziękujemy, bardzo dziękujemy. To już naprawdę koniec. Dajcie nam odpocząć…”

Tłumek na środki sali zrzedł, za to przy barze zrobił się nagle ścisk. Brzęczały wrzucane do automatów monety, budząc elektroniczny świergot i syk dystrybutorów.

W chwilę potem Harte wreszcie zobaczył Sayena Meta. Siedział pod jedną ze ścian, w miejscu gdzie było dość luźno. Nie potrafił ukrywać się w tłumie, pomyślał Harte z pewną satysfakcją. Nie próbował nawet zmienić wyglądu. Harte poznał go od razu – proste, krótko przycięte włosy, ostry nos i silnie zarysowana żuchwa. Wyglądał jak zadowolony z siebie i z życia żołnierz na przepustce. Przed nim stały na stoliku dwa kieliszki. Czekał na kogoś.

Harte opłynął go delikatnym ruchem, usiłując wejść w jego pole. Nic z tego, odległość w czasie była zbyt duża, zresztą facet też był mocny. Mark mógł tylko sprawdzić po parametrach fali, że był to człowiek, o którego chodziło.

– Mam go! – wymacał przed sobą przycisk kopiarki. Daleki szum świadczył, że aparatura zaczęła wyrzucać z siebie zdjęcia tego, co właśnie oglądał.

Dłuższą chwilę Harte czekał. Był już zmęczony i chciał mieć nareszcie coś konkretnego, żeby zakończyć seans.

– To ty chciałeś ze mną rozmawiać? – do stolika podszedł wysoki, chudy chłopak. Ten sam, który przed chwilą grał na gitarze. Na przepoconą koszulkę zarzucił drelichową bluzę. Usiadł, opierając się o poręcz krzesła.

Met podsunął mu kieliszek i wyciągnął rękę do powitania.

– Sayen. Nic nie mów – uciszył go ruchem dłoni, zanim zdążył odpowiedzieć. – Znam cię. Lepiej nie gadać, na pewno słuchają.

– Tutaj? – głos gitarzysty był o kilka tonów wyższy od chropowatego tenoru Sayena. – Nie sądzę. Bezpieczniki tu nie przychodzą. Jeżeli, to ci, których znamy na pamięć.

– Są metody. Nieważne, napij się.

– Nie piję – chłopak zamilkł na chwilę. – Słyszałeś, jak graliśmy?

– Trochę. Nie będziemy mówić o muzyce.

– A o czym?

– Jestem z Roty. No, powiedzmy, z czegoś podobnego. Mam dla ciebie propozycję.

Twarz chłopaka ściągnęła się, stężała.

– Tak? – spytał po chwili, nie swoim głosem.

– Słuchaj uważnie i zapamiętaj – Sayen podniósł leżącą obok krzesła torbę, położył ją przed gitarzystą. – Weźmiesz to. Na razie nie zaglądaj do środka. Otworzysz ją gdzieś na otwartej przestrzeni, tylko pamiętaj: nikogo w promieniu dziesięciu metrów. Rozumiesz?

– Tak.

– W środku jest instrukcja, która wyjaśni ci, co to za rzeczy i jak ich używać. Musisz się do niej ściśle zastosować. Nie nawal, bo możesz zgubić i siebie, i jeszcze paru innych ludzi. Spotkamy się jutro, o dziesiątej wieczorem.

– Zaczeka']. Ty się musiałeś pomylić. Na pewno tak. To nie może chodzić o mnie, ja… Sayen przecząco pokręcił głową.

– Ja się nigdy nie mylę. Wszystko potem zrozumiesz. Spotkamy się jutro, o dziesiątej wieczorem, w Hirenen. Dojedziesz kolejką. Jakieś pięćset metrów od stacji Boltin jest tam taki wielki, opuszczony budynek. Spytasz o Trumnę, to każdy Ci pokaże. Ulubiona noclegownia wszystkich pijaczków w okolicy. W podziemiach, na lewo od wejścia, jest duża, pusta sala, w której będziemy mogli spokojnie pogadać. Tam się wszystkiego dowiesz.

– No, a jeżeli ja… nie mogę? Sayen przyglądał mu się przez chwilę.

– A kto ci pisze te teksty, które śpiewasz? Podniósł się.

– No, więc na razie. I nikomu ani słowa. Absolutnie nikomu. W ogóle się nie widzieliśmy.

Pusty, nic nie rozumiejący wzrok gitarzysty odprowadził go aż do drzwi.

– Dobra – powiedział Harte. – To koniec. Wychodzę.

Wrócił znów na estradę, żeby nie powiększać szoku wyjścia. Obraz powoli rozpływał się, niknął za mgłą. Po chwili mgła również się rozpłynęła.

Harte otworzył oczy i ściągnął z głowy obręcz. Niemrawo podniósł się z fotela. Przewróciłby się, jeden z techników podtrzymał go w ostatniej chwili.

– Dobrze, Harte – powiedział Tonkai, wysłuchawszy zwięzłej relacji. Poklepał go po ramieniu. – Na razie odpocznij. Trzeba będzie podskoczyć do tej Trumny.

– Dzisiaj? Dziękuję bardzo, kapitanie, postoję. Teraz kolejka Wondena.

– W porządku, zwijajcie sprzęt. – Tonkai wybrał z leżącego koło tempaxu stosu kilka zdjęć i skierował się do wyjścia.

Na jego widok Kronb poderwał się i wyprostował prawie na baczność. Zapomniał tylko domknąć gębę. Nie było po co grubasa straszyć. Tonkai podsunął mu zdjęcie.

– Znacie go?

– Tego z lewej, tak – sapał Kronb. – On jest z tego zespołu, co u nas grał ostatnio. Do piątku u nas grali, byli drugą kapelą wieczoru…

– Jak się nazywa?

– Jakoś tak… „Spideren”, tak? – odwrócił się do siedzącego na murku faceta.

– Tak, „Spideren” – potwierdził niechętnie facet.

– To jest Olt Naren, konserwator… Olt Naren patrzył spode łba na Tonkaia, z mieszaniną strachu i nienawiści w oczach.

– Pytałem jak się nazywa ten człowiek, a nie zespół.

– Zaraz, zaraz… Olt, cholera, jak on się nazywa?

– Kensicz – powiedział Maren, kontemplując czubki swych butów. – Get Kensicz.

– Gdzie mieszka?

– Nie wiem. Nic więcej o nim nie wiem.

– Sprawdź go – rzucił Tonkai do Drauna, podchodząc do pancerki.

Draun skinął głową, przysiadając się do końcówki komputera. Jego palce błądziły chwilę po klawiaturze, wybierając kody wejścia na rejestry systemu ochronnego.

Tonkai zapalił papierosa. Połączył się przez radio z centralą Instytutu, zapowiadając przybycie ekipy do Hirenen. Nie było na co czekać, zaczynała się porządna praca. Teraz już to wiedział.