Tak, to właśnie wtedy śpiewał. Teraz brzmiało to tak, jakby wreszcie zrozumiał sens swojej pieśni, którą ułożył przed laty. Jakby dopiero teraz nabrała siły, którą chciał w niej zawrzeć. Sayen przypomniał sobie zadymione wnętrze klubu, Kensicza na estradzie i zrozumiał, że wtedy, chociaż głos tamtego szedł na kilkusetwatowe wzmocnienie, Kensicz śpiewał przede wszystkim dla siebie.
Sayen rozchylił leniwie powieki, przyglądając się nieruchomej, pochylonej sylwetce chłopaka. W bladym, zielonkawym blasku podświetlaczy Kensicz wyglądał jak wykuty z czarnego kamienia posąg. Sayen, obserwując koncerty „Spideren” już wówczas dostrzegł posągowość Kensicza. W przeciwieństwie do swych kolegów, Kensicz zawsze tkwił nieruchomo przy mikrofonie. Jakby zdawał sobie sprawę, że to co śpiewa wystarczy, że nie trzeba już żadnych gwałtownych ruchów, ani malowniczego wywijania gryfem gitary, zapożyczonego od gwiazdorów z holo.
Melodia załamała się nagle, pękła, bas przycichł, najcieńsze struny wpadły na chwilę w raniący uszy skowyt. Sayena aż przeszedł dreszcz, przez moment myślał, że Kensicz się pomylił albo gitara się rozstroiła. Lecz nie – przeleciał tylko dłonią po gryfie, jakby chciał sprawdzić, czy instrument pozwala wydobyć z siebie dość dźwięków, czy warto zaczynać grę. Jazgot wyhamował na najwyższych progach i zamilkł, jak ucięty nożem. Nagła, gwałtowna cisza dzwoniła w uszach Sayena, ale teraz już, zaraz, wyłoniły się z niej nowe dźwięki. Ciche i chłodne, igrające bladością błękitu, ostre, dalekie światła, powbijane w czerń nieba. Dzwoniły rytmicznie, jednostajnie, miarowo, ich niezmienność stawała się ostoją porządku całego świata. Z wolna uchodziły się na dalszy plan, bo już gdzieś spomiędzy nich przedzierało się coś nowego, jakby ognisty punkt. Jeden, drugi, setny, rosnący szybko rozbłyskiem płomienia na mroźnym, czarnym tle. Melodia rozgorzała, rozwijała się w setki i tysiące tonów, każdy inny, każdy odmienny, ale przecież wszystkie zbiegały się razem, w jedno, choć w każdej chwili dziesiątki brzmień gasły, a na ich miejsce pojawiały się nowe, choć wydawało się, że w tym tłumie niknie gdzieś melodia i rytm, że zaraz zostanie tylko bezładny jazgot.
I wtedy Sayen zobaczył nagle tę melodię, zobaczył pod zaciśniętymi powiekami ów pejzaż rozedrganych tonów, rozsnuwający się przed jego twarzą niczym szeroki lity pas, spleciony z setek barwnych nici w regularne wzory. Zrozumiał tę melodię, może inaczej – wydawało mu się, że ją zrozumiał, odczuł, jakby wyrwano ją z jego myśli, z jego fenomenalnego mózgu. W regularnym, ciężkim riffie pod powiekami Sayena rosły żelazobetonowe góry, okrywały się lśniącymi taflami szkła, oplatały pajęczymi nićmi dróg i estakad, podziemnych linii energetycznych, zatopionych w kolorowe izolacje kabli, kryjących się wstydliwie w ścianach i głęboko pod ziemią. Świat cały spiętrzał się i rósł, rozściełał w równe, odmierzone dokładnie pola, wypuszczając pąki zimnych, regularnych brył betonu i stali, podziemnych fabryk i sztolni, rozległych koszarowych domów. Równo i planowo, z nieba spływały frachtowce wiozące w swych trzewiach zamrożonych ludzi – skądś, z końca wszechświata, na żyzną, pachnącą świeżością nową ziemię. Szeregi dźwięków nachodziły na siebie, rosły, nabierały barwy. Nabierały życia.
I nagle coś znowu w melodii pękło, zerwały się jakieś spinające ją, niewidzialne linie, zaczęła się rozlewać powoli pęczniejącą falą, poza wytyczone harmonią i planami brzegi. Huknęły salwy, zamilkły ogniste dysze statków, żeby więcej się już nie odezwać. Pękły stalowe nici, wiążące ten świat z setkami innych, rozrzuconych po bezkresnej pustce. Tłum zawył, zafalował gniewem i uniesieniem. Dość już spłacania kontrybucji za przygotowanie planety do zamieszkania, dość uzależnienia od innych, dość wyzysku! Będziemy wolni! – ryczy gubernator z tysięcy jarzących się po domach tafli ekranów. – Przybyliśmy tu dla wolności. Za nami wyzysk i oszustwo, za nami pozostały nierówności. Sami będziemy decydować o własnym losie i o planecie, którą podbiliśmy. Urządzimy ją tak, by każdy tu znalazł to, czego mu trzeba i na co zasłużył!
Sayen, nie zdając sobie z tego sprawy, zacisnął pięści. Jakże to dobrze znał. Ileż razy wracała do niego ta przeklęta chwila! Obłęd i uniesienie pierwszych dni secesji, ludzie rzucający się w szaleństwie w wir tego, co uważali za wolność, aż do pozrywania ścięgien, do zaharowania się na śmierć. Obłęd… zresztą, kto dziś dojdzie, jak to naprawdę było?
Ale z głębokich rejestrów basu wyłoniły się nagle nowe tony, chropawe i przenikliwe, aż serce krzepło od nich w lodowatą bryłę. Rozproszyły się po oktawach, tłumiąc melodię czarnym, coraz gęstszym całunem. Strach. Na strachu zbudują się zręby nowego świata. Czarny, basowy kir, spowijający nową wolność każe spoglądać w niebo z lękiem, jakby w każdej sekundzie miały spłynąć z niego ogniste potwory, plujące śmiercią i zniszczeniem. Na fali strachu stronnictwo socjoników przejmuje prym i coraz bardziej podsyca strach. Strach każe topić stal na lufy miotaczy i kadłuby niszczycieli. Każe patrzeć w twarze przechodniów z nienawiścią, oglądać ludzi jak potencjalnych morderców, knujących krwawy odwet obrażonej nagłą odprawą Federacji. Strach rodzi nienawiść. Systemy komputerowe rozrastają się monstrualnie, ogarniając stopniowo wszystkie zamieszkane obszary, przerastają żyłami miedzianych nerwów żelazobetonowe miasta. Nienawiść rodzi strach. Gdzie są, gdzie schowali się wrogowie? Czyja sprawna dłoń może wskazać zdrajców, ukrywających się pod maskami normalnych, szarych obywateli, kto potrafi im przeszkodzić w zbrodniczych knowaniach? Kardynał Rigoldi odmawia uznania zwierzchności prezydenta, twierdzi wręcz, podkreśla to publicznie, że jego przełożonym jest ten, kto po staremu urzęduje gdzieś na odległej o tysiące lat świetlnych planecie, z której przed wiekami ludzkość rozpełzła się po bezdrożach wszechświata. Fala nienawiści i strachu wzbiera. Tłumi i miażdży po drodze wszystko, co jeszcze mogłoby się jej przeciwstawić. Wskazaniem palca i okrzykiem „wróg” podrywają socjonicy do furiackich szarż ogłupiały, z wolna gubiący się w swej wolności tłum. Nim ostygnie, nim się opamięta, zdąży już wyrosnąć na nim twarda, potworna narośl, cała armia uzbrojonych po zęby, wiernych każdemu słowu prezydenta morderców. Naukowo, przejrzyście, planowo, racjonalnie, empirycznie świat wdraża się do nowej „wolności”.
Bez krzyku, bez słowa, bez zgęstnienia powietrza umiera coś w ludziach, by nigdy już nie odżyć.
Obłędna melodia gnana palcami Kensicza po gryfie gitary brnie coraz dalej i coraz głębiej. Wahadło, raz wytrącone z normalnego ruchu, kolebie się wciąż na boki, miażdżąc zabłąkane na drodze ludzkie istnienie, ociekając ich krwią. Czarny całun rwie się, utrzymując ujarzmione tony w nadanym im kształcie. Ile to już lat minęło? Strzały w pierwszej strefie, pierwszy bunt, tak jeszcze nieśmiały i zagubiony, niezdecydowany, przeciw komu ma się właściwie kierować. Rebelia komputerowa w trzeciej strefie. Płoną budynki i centrale. Melodia okrywa się ciężkim, dławiącym dymem. Spętana czarnym całunem masa jeszcze szarpie się, usiłując zerwać więzy. Za późno. Katownie. Trupy. Mundury na ulicach. Mundury w snach. Będziemy wolni.
Armia morderców już pochwyciła broń, która zapewni jej zwycięstwo. Widzi jasno swą drogę, swój cel. Przez rozbudowany system publikatorów i szkół płyną potoki słów i obrazów. Naukowo, spokojnie, z zimną krwią bada się odruchy powiązanej kablami komputerów masy. Zimno i spokojnie. Nic nie znaczy słowo „zły”. Nie ma złych środków, które prowadziłyby do celu. Morderstwo i fałsz, przemoc i kłamstwo. Rozum wygra zawsze z porywami serca.
Wahadło wraca powoli do swojej koleiny. Ale zwalnia. Zwalnia obłędny, wybity na samym początku rytm. Ciemność gęstnieje. Ludzie rodzą się i umierają, kochają i nienawidzą. Nawet kamienie milczą. Ludzie chcą żyć. Z wolna narasta przyzwyczajenie. Pogodzenie. Rytm płynie coraz wolniej i wolniej. Wahadło zwalnia – kto je popchnie, kto odważy się raz jeszcze spróbować? Zatrzyma się wreszcie?
I czując skurcz gardła, Sayen zwija się nagle pod uderzeniem, nowych tonów. Nie widzi ich już. Nie rozumie. Ale przenikają na wskroś, szarpią, rwą. Pęka coś z hukiem. Czy to ten utkany z mroku całun, czy to ta skorupa kruszy się pod uderzeniem, niczym zwietrzała skała? Czy świat wali się w gruzy? Rytm gubi się w eksplozji bolesnych dźwięków, krwawa fala rozlewa się w obłędzie na wszystkie strony, bez myśli, bez sensu, byle dalej, ku przestrzeniom dotąd zamkniętym!