Выбрать главу

Odetchnął ciężko.

– Świata się nie zmienia, Onny. Żaden człowiek nie jest w stanie niczego w nim zmienić. Toczy się, jak ma się toczyć i trzeba tylko znaleźć w nim swoje miejsce. Po prostu żyć, tak jak mówiłaś, żyć spokojnie i najlepiej, jak się da. Naprawdę się staram. Czego ci jeszcze brakuje?

– Ciebie.

Zsunęła się z fotela na puszysty dywan. Przytulił ją mocno, zaczęli się całować. No już, dobrze, już wreszcie iść do łóżka i spać. Chciałby to przyspieszyć, ale bał się, żeby czegoś nie zepsuć i żeby nie zaczęła od początku.

– Wytrzymaj jeszcze trochę – mówił. – Na kapitana czekałem bardzo krótko, szef mnie ceni, dał mi teraz nowe śledztwo. Muszę sobie z nim poradzić, wtedy to wszystko potrwa krócej. Zobaczysz… żebym tylko dostał majora, znajdę wtedy dużo czasu – uśmiechnęła się, wreszcie się uśmiechnęła. – I wiesz co? Jak tylko czegoś się dowiem, pomyślimy o małym, dość się już naczekał. Dobrze? Wezmę nowe mieszkanie i każdą wolną chwilę poświęcę domowi i wam. Będę go nosił na barana… i będziemy razem jeździć za miasto, do ogrodów… No, dobrze?

– Dobrze, panie przyszły majorze – wyraźnie jej przechodziło. Przytuliła się do niego. – Będę się modliła, żeby to było jak najszybciej.

Na parę sekund Tonkai zdrętwiał.

– Co ty powiedziałaś? – spytał wreszcie, odsuwając się lekko.

– Że będę się módl…

– Od kiedy, do ciężkiej cholery, zaczęłaś się modlić? Czy ty zwariowałaś?!

– Ja… o co ci chodzi, Ton? Chyba ci mówiłam, moi rodzice – patrzyła na niego, jakby nic nie rozumiała. – Byłam ochrzczona… Potem jakoś nie miałam na to czasu, ale teraz znowu się przekonałam. Przekonałam się, wiesz, że jak bardzo o coś proszę, Bóg mi pomaga. Wiem, że ty w ogóle tego nie rozumiesz, ale proszę, nie śmiej się…

– Bzdury! – Tonkai podniósł się, sięgnął po papierosy. Zapalił, przechadzając się po pokoju i z trudem usiłując się opanować. – Kto ci nakładł do głowy takich bzdur? Może jeszcze zaczęłaś chodzić do kościoła, co?

Oczywiście, że chodziła, no jasne!

– Dlaczego ty nigdy mnie o nic nie spytasz! Nie wiesz, do cholery, że rejestruje się wszystkich, którzy tam chodzą? Wariatko jedna, czy ty wiesz, co będzie, jak się dogrzebią, że moja żona lata po kościołach? Będziesz się mogła pożegnać z większym mieszkaniem. A ja z awansem!

– Nie krzycz, proszą – jej oczy znowu się zaszkliły. Szlag trafił wszystko, kurwa żesz, co za pieprzony dzień.

– Ja nie wiedziałam, że to dla ciebie takie niebezpieczne. Nie gniewaj się… Nie muszę tam chodzić, przecież mogę się modlić w domu.

Tonkai zatrzymał się nagle w swej wędrówce po salonie. Miał dość. Szlag go trafiał, cierpliwość się skończyła. Chwycił ze stołu wazon i z całej siły walnął nim o podłogę.

– Kurwa mać!!! – ryknął, aż szyby zadrżały. – Ty przeklęta idiotko, skąd ci to przyszło do tego pustego łba!

W tym momencie rozległ się buczek przy drzwiach. Co za cholera? Buczek powtórzył się, i jeszcze raz. Machinalnie obciągnął ubranie, poszedł do przedpokoju.

Za drzwiami stał mundurowy z przewieszonym przez pierś miotaczem.

– Kapitan Tonkai?

– Tak.

Policjant zasalutował sprężyście i podał mu zapieczętowaną kopertę. Wewnątrz Tonkai wyczuł sztywną, plastikową kartę. Nie musiał jej wyjmować. Wiedział, co to jest.

– Natychmiastowe wezwanie, kapitanie. Mamy obowiązek…

– Co tam? – dobiegł go zza pleców głos Onny. – Znowu się gdzieś wybierasz?

Obrócił się. To już nie była ta wypłakująca mu się w mankiet histeryczka. To była Onny-gotowa-przegryźć-gardło-i-wydrapać-oczy.

– Nigdzie nie pójdziesz, rozumiesz! Mam tego dość! Mam w dupie ten twój Instytut i tego twojego…

– Zamknij się! – ryknął, wpychając ją do salonu i zamykając drzwi. Wrzeszczała za nimi waląc pięściami i kopiąc. – Zaczekajcie pod blokiem, kapralu. Zaraz tam zejdę – zatrzasnął drzwi przed nosem zdumionego policjanta i rzucił się na Onny. Zatkał jej usta ręką.

– Opanuj się, idiotko! Co ty robisz? Zastanów się, cholero – cedził jej do ucha, ciągnąc ją do pokoju. Nie wytrzymał przy tym i parę razy strzelił ją z otwartej ręki w głowę. Upadła na dywan obok stołu, zanosząc się płaczem.

Tonkai wrócił do przedpokoju. Buty, kurtka… dopiero teraz poczuł swąd spalenizny. No, jasne. Z wściekłością walnął pięścią w wyłącznik piecyka.

– Ja już… nie mogę… – łkała Onny w pokoju, z trudem łapiąc oddech. – Takie życie… ja już… Boże, niech to się wreszcie skończy!

– Przestań, uspokój się – powiedział, stając nad nią, gotowy do wyjścia. Silił się na spokój. Tarzała się po dywanie, gryząc własne ręce, prawie naga, bo szlafrok zsunął się na bok. Poczuł potworną ochotę, żeby ją sprać z całej siły, aż do krwi. Ta myśl aż go podnieciła. – Uspokój się i wyszoruj piecyk. Będziesz miała robotę, to ci się odechce głupich pomysłów.

– Idź już stąd! – wrzasnęła. – Idź do cholery! O Boże, ja nie wytrzymam!

– Pogadamy, jak wrócę – rzucił jeszcze przez ramię i zatrzasnął drzwi. Stał przy nich chwilę, nasłuchując. Na szczęście gruba, dźwiękochłonna wykładzina skutecznie tłumiła wrzaski Onny.

Dopiero gdy winda zatrzymała się w garażu, uświadomił sobie, że wcisnął zły przycisk. Wrócił na parter i wyszedł z klatki schodowej na ulicę. Parę razy odetchnął głęboko chłodnym powietrzem, starając się uspokoić. Przed blokiem czekał służbowy flajter z dwoma mundurowymi. Wsiadł.

Flajter wystartował ostro i ponad szosami pomknął w kierunku centrum.

Tonkai sięgnął do kieszeni. Na dodatek zapomniał jeszcze papierosów. Żołądek znowu dał o sobie znać ostrym, przenikliwym bólem.

– Macie papierosa, kapralu?

Mundurowy wyciągnął ku niemu otwartą paczkę. Tonkai zaciągnął się głęboko.

– Nic nie widzieliście, kapralu. Moja żona bywa czasem trochę… niezrównoważona. Jasne?

Wyjął z kieszeni kopertę i wyciągnął z niej dwie karty. Przepustka do Instytutu? Co za cudactwo, powariowali? Sięgnął po drugą, „…nadzwyczajne posiedzenie komisji śledczej A. Stawić się natychmiast”. Co się stało, u diabła?

Dopiero po chwili zauważył, że w prawym dolnym rogu, w miejscu na podpis przewodniczącego komisji, stało jak byk: „Osobisty doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa – senator Nils Borden”

Tonkai gwizdnął cicho przez zęby.

Rozdział 15

„Za krótko trwała wiosna za szybko spłonął świt za wcześnie zgasła miłość za cichy był nasz krzyk.”

Gct Kensicz wyk. zesp. „Spideren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisję kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak wartości artystycznych.)

Pędził przez las, uciekał. Przed siebie, dalej, choć kilka kroków. Wokół gęstnieje ryk flajterów i ujadanie sfory psów. Huk strzałów. Potworny huk, wyrywający spod powiek źrenice. Aria na śmierć ostateczną, na zagładę gatunku. Ośnieżone drzewa umykają w tył, wyżej, nad ich wierzchołkami kołują flajtery. Nie jesteś już wilkiem, jesteś mięsem na strzał. Z uchylonych okien bluzgają ogniem lufy, sypią ołowianym deszczem. Na bok – pociski ryją zakrwawiony śnieg. Jeszcze żyje, jeszcze ucieka. Ale już nie ma w całym lesie bezpiecznych kryjówek. Dopadną cię wszędzie, zawloką skrwawione cielsko do stóp swych panów. Potworny, bolesny skurcz gardła – to nie strach. To rozpacz, to wściekłość, to szaleństwo. Cóż możesz zrobić sam – wszyscy giną. Któryś pocisk dojdzie wreszcie celu, przebiegnie ci drogę, wgryzie się w rozedrgane, zmęczone biegiem mięso. Na bok, pomiędzy zaśnieżone krzewy i przed siebie, wciąż przed siebie, a pędząca twym tropem sfora jest już o krok, flajtery kołują coraz niżej, twarze strzelców pijane, prochowy dym, to już nie obława, nie polowanie, to zagłada.

– Hornen! Hornen!

Nie, nie zatrzymasz się, póki żyjesz, póki broczysz krwią. Jeszcze choć raz tylko zewrzeć szczęki na karku wroga, poczuć chrzęst miażdżonych kręgów, krew tryskającą na pysk. Nie podda się, nie będzie lizał stóp swych prześladowców. Zginie, ostatni z wilków i do końca wolny. Nie będą triumfować nad jego trupem.

– Hornen!