– Nie mów tak – poruszyła głową. – Chyba jeszcze tylko na niego możemy liczyć.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wierzył w Boga, przede wszystkim na złość specom, którzy pluli na religię i religiantów przy każdej możliwej okazji.
– Myślę, że gdyby chciał zrobić dla nas jakiś cud, już by się chyba pofatygował. Więc widocznie musimy sobie na to zasłużyć. Musimy sobie poradzić sami. Robić, co do nas należy i nie oglądać się na zapłatę. W końcu musi się udać. Wierzę w to. Inaczej życie w ogóle by nie miało sensu.
Westchnął ciężko.
– Muszę się zbierać. Chciałbym, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkali. Chciałbym tu wrócić. Może będę mógł. Wiesz co? Nie śmiej się, mówię zupełnie szczerze. Jest w tobie coś… coś niezwykłego. Nigdy nie spotkałem podobnej do ciebie dziewczyny. Możesz mi wierzyć, bo idę stąd i nie mam żadnego powodu, żeby ci wstawiać bałachy. Chciałbym, żebyś sobie kogoś znalazła i mogła żyć normalnie… jeżeli w tym zwariowanym świecie można normalnie żyć i być szczęśliwym. I żebyś miała synów. Potrafiłabyś wychować ich na porządnych ludzi. Jeśli mi się nie uda, to może oni wreszcie… zdołaliby to osiągnąć.
Mieli już wstać, kiedy dobiegł ich szelest poruszonej klamki drzwi. Cały ten ponuro-liryczny nastrój opuścił Hornena w jednej chwili. Poczuł się znów sobą. Zwykłym, normalnym fajterem. Niemal odetchnął z ulgą.
– Otwórz – powiedział spokojnie, podnosząc się i uchylając okno. Rzut oka – ulica czysta, w porządku. Trochę za wysoko… no, trudno. Stał spięty, nieruchomy.
Po chwili do pokoju wszedł Szregi. Właściwie wtoczył się, aż żal było na niego patrzeć. Chwiał się na nogach, w oczach miał obłęd, spoglądał na Hornena nieprzytomnie, wręcz z rozpacza. Za nim nic nie rozumiejąca Ronię.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie, nim Szregi upadł nagle na jego pierś, jak mokra szmata.
– Nie potrafię… – zaskomlał. – Nawet tego nie potrafię…
Odsunął go, rzucił na łóżko. Szregi wił się, gryząc palce i skamląc jak skopany pies.
Powoli, w milczeniu, Hornen założył kurtkę.
– Pójdę już – powiedział do Ronię. – Życz mi szczęścia.
Przez chwilę zdawało mu się, że chce coś powiedzieć, ale tylko poruszyła bezgłośnie wargami i skinęła głową. Pochylił się nagle i pocałował ją w policzek.
– Dziękuję ci za rozmowę – powiedział. – Nigdy z nikim tak nie rozmawiałem. Trzymaj się.
Obrócił się nerwowo i wyszedł. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie zacząć wrzeszczeć.
Rozdział 16
„Przestrzegamy jednak przed powierzchownym, szkodliwym rozumieniem tych danych, widocznym w działalności niektórych nadgorliwych pracowników. Jest zjawiskiem niepokojącym, że posiłkując się wyrwanymi z kontekstu tezami»teorii wzmocnień niektórzy socjonicy zdają się lekceważyć w praktyce rolą wzmocnień negatywnych. Stwarzanie korzystnej alternatywy społecznej nie jest i nie może być jednoznaczne ze stwarzaniem poczucia bezkarności elementom wywrotowym”
Nils Borden „Nowe prądy w teorii i praktyce socjonicznej ostatnich lat – rekapitulacja dokonań” (Biuletyn IRS, nr 32/48. Do użytku wewnętrznego)
Tonkai zdążył zapomnieć o głodzie i bólu żołądka. Już widok posterunków brygady specjalnej, rozstawionych wokół budynku Instytutu sprawił, że awantura z Onny oraz wszystkie wydarzenia ostatniego dnia stały się odległe i mało istotne. W czasie, gdy dwóch zbirów w kuloodpornych kamizelkach, kaskach i naramiennikach przypominających ogromne, obwieszone bronią chrząszcze, oglądało jego przepustkę, dostrzegł nad budynkiem wyraźną na tle czarnego nieba poświatę. Sączyła się znad dachu w miejscu, gdzie znajdowało się lądowisko. Nad miastem niósł się cichy, charakterystyczny świst silników lądujących flajterów.
– Proszę – powtórzył dryblas, trzymając w wyciągniętej ku niemu ręce kartę przepustki. Tonkai opuścił głowę i bez słowa skierował się ku wejściu.
Zdążył jeszcze spostrzec, że większość okien Instytutu była ciemna, jedynie dwa lub trzy jarzyły się słabo. Gdyby nie pancerki gwardii na otaczającym budynek parkingu i rozpalone lampy lądowiska, można by pomyśleć, że Instytut jest pusty i uśpiony jak w zupełnie normalną noc.
Przy wejściu musiał pokazać wezwanie i przepustkę po raz drugi, tym razem już strażnikom, pełniącym normalny dyżur na portierni. Obok nich stał barczysty facet w cywilu, z wygolonymi na stalowy kolor policzkami. Zmierzył Tonkaia badawczym spojrzeniem i bez słowa skinął głową w stronę holu. Spod niedopiętej marynarki wystawała mu kolba udarowego pistoletu.
Tego typu bronią posługiwali się w zasadzie tylko ochroniarze. Miała bardzo ograniczony zasięg i niedużą celność, ale trafienie z bliska przerabiało przeciwnika na proszek. Obecność przy wejściu faceta z udarowcem pod pachą dawała absolutną pewność, że w budynku znalazł się jeden z ludzi rzadko na co dzień opuszczających piątkę. Tonkai wprawdzie nie potrzebował tego rodzaju wskazówki, podpis pod wezwaniem wystarczał w zupełności. Nadal jednak nie rozumiał, co mogło skłonić senatora do nieoczekiwanej wizyty w Arpanie i dlaczego zechciał on wezwać spotkać się z kapitanem Tonkaiem.
Nie wyjaśniło mu tego także dwóch następnych ochroniarzy, sterczących w pustym holu, gdzie po raz trzeci musiał pokazać przepustkę oraz wezwanie.
– Proszę oddać broń – powiedział sucho jeden z nich. Wyglądał na faceta, który przegryza lufę cekaemu równie łatwo jak parówkę.
– Nie mam broni. Przyjechałem z domu.
– Wybaczy pan – ochroniarz fachowo obmacał mu kieszenie. – Posiedzenie komisji zaczyna się za piętnaście minut w sali A, na szóstym poziomie. Myślę, że trafi pan tam bez większych kłopotów?
Poziom szósty oznaczał szóstą kondygnację piwnic, licząc od piętra. Dotychczas słyszał tylko o czterech.
– Winda numer siedem w północnym skrzydle. Korytarz w prawo, potem…
– Trafię – przerwał mu z uśmiechem. – Jestem tutejszy.
Pięć minut stracił na rozmowę z Draunem przez wewnętrzny wideokom. Otrzymał listę czterech nazwisk, którymi według wszelkiego prawdopodobieństwa posłużyli się w ostatnich dniach poszukiwani ale nie dowiedział się w zasadzie niczego, co pomogłoby mu zrozumieć sytuację. Wręcz przeciwnie, wiadomość o dokonywanym właśnie przerzucie sporej ilości sprzętu do Hynien wydała mu się dziwna. Czyżby ujęcie Sayena Meta i jego wspólników stało się aż tak ważne?
Po pustych korytarzach snuli się senni faceci z pół-przymkniętymi oczami i skupionymi minami pracujących telepatów. W windzie musiał poddać się szczegółowej rewizji, dokonywanej przez kolejnych dwóch goryli.
Skłonili się uprzejmie. Drzwi windy rozsunęły się, ukazując szeroki, wyłożony miękkimi płytami korytarz. O parę metrów dalej dostrzegł kolejny nienagannie strojony garnitur. Podszedł z wyciągniętym wezwaniem w ręku, mówiąc głośno:
– Kapitan Tonkai, pion operacyjny, wydział śledczy, katedra…
– Dobrze, dobrze – zaśmiała się zawartość garnituru. – Skoro już dotarł pan tutaj… – Chudy facet w okularach, o dużej głowie i wąskich ramionach, wcale nie wyglądał na ochroniarza. Diabli wiedzieli, jaka była jego funkcja w tym towarzystwie. Rzucił od niechcenia okiem na jego papiery.
– Tylko kapitan? – zapytał ni stąd, ni z owad.
– Tylko. Tego też żałuję – burknął Tonkai. Okularnik uśmiechnął się kącikami ust.
– Niech się pan odpręży, uspokoi. Czeka pana wiele nowin. Proszę się nie dziwić – dodał w charakterze wyjaśnienia. – U nas tak zawsze. Zdążyliśmy przywyknąć.
Było w jego głosie coś z życzliwego politowania dla zagubionego prowincjusza. No tak, dla nich stolica czwartej strefy to prowincja.
– Wyglądam na zdenerwowanego? – zapytał Tonkai, dając się prowadzić korytarzem.
– Mniej, niż wielu pańskich przełożonych. Mam obowiązek uprzedzić pana, że wszystko czego jest i będzie pan świadkiem, stanowi ścisłą tajemnicę państwową, której naruszenie jest karane zgodnie z paragrafem i tak dalej. Oficjalnie uczestniczy pan teraz w rutynowym posiedzeniu kierownictwa Instytutu na jednym z wyższych pięter. Proszę.
Minął jeszcze kilku eleganckich nieznajomych, zanim jeden z nich wystukał coś na klawiaturze przy szerokich, rozsuwanych drzwiach. To wyjaśniło przynajmniej, skąd ta iluminacja lądowiska na dachu Instytutu. Cała ta świta musiała się ledwie mieścić w kilkunastu dużych pancerkach.
Widok wielkiej, przyciemnionej sali nie zrobił już na Tonkaiu najmniejszego wrażenia. W milczeniu, z kamienną twarzą przeszedł wzdłuż długiego stołu, aż do miejsca, w którym siedzieli członkowie ścisłego kierownictwa Instytutu. Nadpułkownik Linden spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby usiłował sobie przypomnieć, kto to właściwie jest. Zaraz obok siedział Kron, a o trzy miejsca od fotela, do którego skierował się Tonkai, po prawej stronie stołu, nadpułkownik Mogavero. Był w samej koszuli, pod pachami wykwitły mu wielkie plamy potu. W ogóle wszyscy wyglądali nie najlepiej. Jedynie Mokarahn prezentował się równie schludnie jak zawsze – starannie zawiązany krawat, wąski, śnieżnobiały kołnierzyk, ciemna marynarka. Zauważywszy Tonkaia skinął lekko głową, uśmiechając się delikatnie. Ten uśmiech – na tyle zdążył już poznać swego przełożonego – znaczył „dobrze jest”. Nim zdążył się odkłonić, Mokarahn przeniósł wzrok na ścianę sali i ponownie pogrążył się w głębokiej zadumie.