Posadzili flajter na rozległym parkingu w centrum miasta, obok drugiego, identycznego, tylko bez znaków Instytutu.
– Wracając przelecisz nad tym parkingiem. Poszukasz tego flajtera. Jeśli tu będzie stał, usiądziesz i poczekasz na mnie. Jeżeli nie, to znaczy, że już nim poleciałem do Arpanu, a wy macie pruć za mną. No, chodź, poeto, odprowadzisz mnie kawałek, na wszelki wypadek. Weź pistolet.
Wysiedli. Szedł za Sayenem wąskim chodnikiem, wijącym się między betonowymi filarami estakad. Po pięciu, może sześciu zakrętach stanęli przed wypiętrzonym ponad siecią przelotówek budynkiem katedry. Kensicz omiótł ją spojrzeniem. Strzeliste, wyciągnięte ku niebu łuki dachów i ścian przeczyły powszechnie obowiązującym zasadom ekonomicznego wykorzystania środków budowlanych. Zapewne z tych samych materiałów można by zbudować kilka standardowych, koszarowych bloków mieszkalnych, które wypełniały miasta Terei.
Tylko że, w przeciwieństwie do standardowych bloków, katedra była piękna. Rzadko zdarzało się Kensiczowi zobaczyć coś, o czym można by tak powiedzieć. Może dlatego, że tutaj budowniczowie wiedzieli po co i dla kogo pracują, a bez takiej świadomości trudno stworzyć cokolwiek pięknego. A może dlatego, że obywatele Terei piękna nie potrzebowali. Zgodnie-z-planem wystarczała im ujednolicona micha żarła i codzienna dawka gorzały. Religiantom, widać, piękno na coś się przydawało.
Mimo wczesnego poranka, chodniki i estakady pozostawały puste. Na placu przed katedrą kręciło się tylko kilku ludzi, Kensicz zastanawiał się przez chwilę, który jest tajniakiem. Stawiał na faceta w płaszczu i szaliku, który siedział na ławce, ale pewnie się mylił. Hornen twierdził, że tajniakiem jest przeważnie ten, który najmniej na to wygląda.
Przeszli przez wąską, uchyloną furtkę w głównej bramie katedry i z przedsionka skierowali się do jednej z bocznych naw. Główna była na razie zamknięta. Tutaj, przy bocznym ołtarzu, trwała właśnie poranna, cicha msza. W półmroku dostrzegł sylwetki kilkunastu pogrążonych w modlitwie osób, prawie samych staruszków. Jasne, o tej porze wszyscy prócz nich byli w robocie albo odsypiali nocną zmianę.
Usiadł w ostatniej ławce, podczas gdy Sayen skierował się do stojącego na prawo od wejścia konfesjonału. Przyklęknął przy nim. Po chwili z konfesjonału wyszedł starszy, łysawy zakonnik i energicznym krokiem skierował się do zakrystii.
W chwili, gdy weszli, w nawie zalegała cisza, zakłócana jedynie wzmocnionym przez mikrofon szelestem przekładanych stronic. Kensicz przyglądał się spod zmrużonych powiek młodemu, jasnowłosemu księdzu, który stał na kazalnicy, rozłożywszy przed sobą Pismo. Milczał chwilę, wreszcie podniósł głowę i zaczął:
– Czytanie z księgi proroka Jeremiasza…
Kensicz opuścił głowę, przymykając oczy.
Boże, jak tu cicho! Tak cicho, że można w tej ciszy usłyszeć wszystko, każdy głos, który na co dzień nie przedziera się przez atakujący uszy hałas miasta. Kensiczowi zdawało się, że serce rozsadza mu piersi, że bije z siłą, jakiej nie miało jeszcze nigdy. Złudzenie.
– „To mówi Pan: Biada złym pasterzom, którzy prowadzą do zguby owce mojego pastwiska…”
Słowa Pisma odbijały się zwielokrotnionym echem od wysokich sklepień. W tej rozległej przestrzeni, w której istniało tylko Słowo, to samo, niezmienne od tylu wieków, Kensicz poczuł nagle jaskrawo swą błahość i nicość. Błahość pszenicznego ziarna, rzuconego wbrew sobie w tryby niepojętej dla niego maszyny. Co on tu robił? Kim właściwie był, dlaczego, skąd, dokąd, po co? Pytania. Setki pytań. Może przez całe życie nie znajdzie odpowiedzi na żadne z nich. A może mija tę jedną, wielką odpowiedź co dzień, mija ją, ślepiec, nie potrafiąc jej dostrzec. Można usiłować zapomnieć o tych pytaniach. Wtedy wracają tylko od czasu do czasu. Ale nie ma człowieka, który byłby w stanie zapomnieć o nich na zawsze, który umiałby na zawsze je od siebie odpędzić. Bo gdyby nawet… wówczas przestałby być człowiekiem.
– „Dlatego to mówi pan, Bóg Izraela, o pasterzach, którzy mają paść swój naród: Wy rozproszyliście moją trzodę, rozpędziliście i nie zatroszczyliście się o nią. Oto Ja zatroszczę się o nieprawość waszych uczynków…”
Zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głowy. Odczuł chęć, żeby nagle paść na kolana i wyrzucić z siebie wszystko, oddalić, uspokoić się przez to, wreszcie odnaleźć ten spokój i tę ciszę których tak brakowało jego sercu. Powstrzymał się jednak, dostrzegłszy kątem oka, że spowiednik wraca w towarzystwie jeszcze jakiegoś człowieka. Sayen tymczasem wstał od konfesjonału. Podeszli do siebie, przez chwilę rozmawiali szeptem.
W końcu przyklęknęli wszyscy trzej, skłaniając głowy przed ołtarzem, na którym wciąż płonęło Słowo i ruszyli do wyjścia z nawy. Przechodząc obok, Sayen trącił go w ramię.
– W porządku – szepnął. – Szoruj do Hynien.
Kensicz skinął głową. Stał nieruchomo, wciąż jeszcze przepełniony rozmodlonym nastrojem katedry. Sayen szarpnął go za rękę.
– Słyszysz, do cholery?! – syknął.
Odwrócił się, bez słowa ruszył za nimi do wyjścia. Już w przedsionku jeszcze raz się obrócił i pochylił głowę przed widocznym za przeszklonymi drzwiami głównym ołtarzem, nad którym jarzył się czerwony, nigdy nie gasnący ognik.
Sayen znikł w którychś z bocznych drzwi, zostawiając go samego. Wrócił do flajtera i, zasiadłszy za sterami, poderwał maszynę do lotu. Poruszał się jak automat, jakby wszystko działo się gdzieś poza nim. W duchu wciąż jeszcze czuł, że nadal jest w tej przestrzennej nawie katedry, w uszach dźwięczały mu zwielokrotnione echem słowa kapłana. Naszło go – tak, jak go czasem nachodziło. Tak jak wtedy, gdy składał słowa nowych tekstów. Jak wtedy, gdy godzinami odgrywał na komputerowym symulatorze każdy szczegół akcji. Miasto zostało za nim. Znowu był sam, zawieszony między niebem a ziemią, zagubiony w pędzie, którego celu sam do końca nie rozumiał. Nie pytał o to. Milcząca obecność Sayena, a wcześniej Hornena, nie pozwalała mu jakoś na zadawanie sobie takich pytań. To oni byli od tego, by rozumieć, a Kensicz miał tylko iść za nimi.
Ale teraz został sam, zawieszony pomiędzy niebem a ziemią. I zarazem z całą przejmującą jaskrawością, jaka czasami była mu dana, uświadomił sobie, że przecież nie jest sam. Że nigdy nie był sam, że żaden człowiek, w żadnym momencie, nigdy i nigdzie nie jest sam.
Przymknął oczy, ukrywając twarz w dłoniach, starając się zapomnieć o migającym za szybami flajtera świecie. Wciąż jeszcze był w półmroku katedry, w obliczu Boga. Czuł jego obecność całym sobą, każdym strzępem swego ciała i duszy. Ta tęsknota, z którą szukał Boga od tak dawna, wezbrała w nim nagle, pochyliła Kensicza nisko i, zerwawszy tamy, popłynęła przez serce strumieniem słów modlitwy.
– Boże – szeptał – Boże, ja wiem, że Ty patrzysz na mnie i szukasz tych słów. Nie chodziłem za Tobą, nie powtarzałem „Panie, Panie”, jak tylu innych. Nie prosiłem Cię o nic, nie dzieliłem się z Tobą swoim dniem. Ale szukałem cię zawsze, tak ja umiałem. Bo pełen jestem tej tęsknoty, którą we mnie kiedyś wlałeś. Nie zdusiłem jej w sobie tymi szczątkami, które ludzie nazywają wiedzą. Nie jestem z tych, którzy starają się patrzeć Ci na ręce, z tych zadufanych w sobie ludzi, co myślą, że potrafią Cię objąć rozumem, że potrafią ściągnąć Cię do siebie, a gdy w końcu dostrzegą, że Twa wielkość wymyka się ich pojęciu, rozpalają w sobie nienawiść do Ciebie i głoszą, że Cię nie ma. Kiedyś, pamiętam przecież, siedziałem całą noc na trawie na skraju miasta, to Ty mnie tam zaprowadziłeś. Jak to już było dawno, kiedy siedziałem tak, zdumiony jak dziecko, wpatrując się w gwiazdy, w rozgwieżdżone niebo nad sobą, w niebo, którego nie widać z miasta. I myślałem wtedy, że wszyscy ci nieszczęśliwi ludzie, którzy Cię nie mogą znaleźć w sobie, że oni nigdy w życiu nie podnieśli oczu na to wysokie, rozgwieżdżone niebo. Ja Cię wtedy czułem całym swoim sercem, całą swoją duszą. I wtedy wybrałem. Wtedy pojąłem, że nie można Cię próbować zrozumieć ani zobaczyć oczami, ani dotknąć dłonią, ale trzeba Ci zaufać całym sobą. Trzeba poddać się Tobie z miłością i pokorą i wtedy właśnie otwierają się oczy, i wtedy można Cię dostrzec w całym swoim życiu. I szukałem Cię. Szukałem Cię na strunach gitary, szukałem Cię w twarzach braci, szukałem Cię w sobie. A teraz mam Cię szukać we krwi i nie wiem, czy tam Cię właśnie znajdę.
A może ja Cię już dawno spotkałem, tylko byłem ślepy i głuchy, minąłem Cię i pędziłem dalej, a Ty tam nadal czekasz na mnie? Jakże to gorzki los, los człowieka, który wciąż Cię musi szukać a nie ma nic, co by mu wskazało drogę, bo odebrano mu wszystko, wygaszono mu każde światło, każdy płomyk, który drgał w jego duszy. I nie wie, co ma czynić w każdej chwili życia, gdy wciąż musi wybierać – i czy ten wybór zbliży go do Ciebie, czy oddali? Czy ja teraz idę do Ciebie? Powiedziałem „tak”, wiozę ze sobą ten miotacz i wiem, że niosę śmierć człowiekowi takiemu samemu jak ja, twojemu synowi, dziełu twoich rąk. I nie wiem czy czynię słusznie. Ale przecież nie cofnę się, nie mogę się cofnąć, skoro już powiedziałem, że idę, skoro wybrałem. Tak jak Ciebie wybrałem wtedy, patrząc na niebo, a gdy się tak wybierze, to wybiera się tylko wieczne wybieranie i ten wielki niepokój, czy idzie się dobrą drogą. I wciąż trzeba wybierać, taki los dałeś tym, którzy tak tęsknią za Tobą i tak chcą Cię odnaleźć. Gdy raz się Ciebie dostrzegło, gdy raz poczuło się Ciebie sercem, to nigdy już nie zazna człowiek spokoju i wciąż będzie Cię musiał szukać, tak jak potrafi.