Moi przeciwnicy mogą oczywiście twierdzić, że nie znajdę nigdy wystarczającej liczby ludzi doskonale obiektywnych, że niemal każdy ma jakieś irracjonalne zahamowania. To po części prawda. Ale wystarczą mi ludzie zbliżający się do ideału. Za takich właśnie uważam tych, których potocznie nazywa się cynikami, ludzi dbających przede wszystkim, albo wyłącznie o siebie. Wystarczy tylko tak zorganizować system społeczny, by interes każdego z nich pokrywał się z interesem ogółu. Wtedy system będzie funkcjonował doskonale. A takie przeorganizowanie systemu jest możliwe i potrafię go dokonać.
Mówię panu o sprawach, w które na razie nie musi pan być wtajemniczony. Traktuję to jako inwestycję. Ma pan szczęście, że dzięki zbiegowi okoliczności najważniejszy egzamin zdawał pan przede mną, a nie przed moimi współpracownikami. Mam nadzieję, że znajdzie się pan kiedyś w ich gronie. Na razie oczywiście musi się pan jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Zaczniemy od przeniesienia do Instytutu Centralnego, do strefy rządowej. Co dalej, to zależy tylko od pana.
Tak… przejdźmy do konkretów. Mam dla pana zadanie. Kolejny sprawdzian. W życiu stale trzeba się sprawdzać. Poleci pan do Rynien, nie po to, by kontrolować śledztwo, od tego są tam już inni. Ma pan przesłuchiwać Sayena Meta. Jest rozkaz, by ujęto go żywcem. Od tej chwili znajdzie się on pod pańską opieką. Znam tego człowieka i potrzebuję go. Chcę, żeby go pan przekonał, a co najmniej nakłonił do rozmowy ze mną. Zobaczymy, jak się pan spisze w tej roli.
– Przepraszam, ale… gdybym zdołał go ująć, zanim zrobią to brygady specjalne? Żywcem naturalnie.
Borden podniósł na niego wzrok, jakby jeszcze raz taksował go uważnie.
– Ambicji panu nie brak – rzekł wreszcie. – Nie sądzę, żeby to się panu udało, lecz gdyby tak, podniesie to tylko moje mniemanie o panu. Dobrze, zgadzam się, pod warunkiem, że podjęte przez pana działania nie utrudnią pracy brygad.
Przerwał, podnosząc do oka zegarek.
– Aha, jeszcze jeden drobiazg. Omal nie zapomniałem. Nie mogę popierać człowieka, którego żona jest jawną religiantką. To niestety znalazło się w zapisach i mogłoby być wykorzystywane przeciwko nam. Przed przeniesieniem musi pan tę sprawę załatwić.
– Ale… przecież… ja ją kocham – Tonkai poczuł nagle wzbierający w nim śmieszny, bezsensowny bunt. – Nie mogę jej tak po prostu wyrzucić. To przecież tylko kobieta…
Skulił się pod spojrzeniem Bordena, uświadamiając sobie, jak żałośnie się wygłupił.
– Umówmy się: nic nie słyszałem. Decyzja oczywiście należy do pana. – Borden wyprostował się i poruszył śmiesznie rękami. – Moi ludzie zaopiekują się panem przez kilkanaście najbliższych minut, dopóki nie ustanie działanie veritalu. Ze swoją brygadą spotka się pan na lądowisku. To wszystko. Życzę powodzenia.
Tonkai przez chwilę jeszcze siedział nieruchomo. W końcu podniósł się i odwrócił twarz do okularnika, który wszedł właśnie do pokoju.
– Dziękuję, panie senatorze – wyrzucił z siebie, odwracając się w drzwiach. – Postaram się pana nie zawieść…
– Liczę na to.
– Proszę – okularnik przeprowadził go przez korytarz do jednego z pokoi.
Tonkai sięgnął po papierosa. W uszach dźwięczały mu jeszcze długo słowa Bordena.
– Dziękuję – powtórzył machinalnie, nie wiadomo do kogo.
Rozdział 20
„Praktyczny cel działalności Instytutów przez lata uległ niepostrzeżenie diametralnej zmianie. W założeniach miały one pracować nad stymulowaniem rozwoju społeczeństwa. W istocie zaś pracują ze wszystkich sił nad zatrzymaniem rozwoju, nad powstrzymaniem wszelkich zachodzących procesów społecznych i niedopuszczeniem do zmian, które mogłyby zagrozić systemowi”
Vrad Modreef „Historia Terei” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju społeczeństwa, komisja ds. badania działalności tzw. „opozycji moralnej”)
Nigdy nie umiał się dość nadziwić światu. Nawet w takiej chwili jak ta, kiedy powoli przelatywał nad ulicami Hynien, usiłując sobie wyobrazić, co będzie się tu działo za kilkanaście godzin. Przyglądał się ludziom. Ludzi na co dzień się nie zauważa – te trzy, cztery setki postaci przewijających się codziennie przed oczyma nazywa się przechodniami i wypycha poza swoje myśli. Ale przecież każdy z nich to osobna pieśń, o własnej melodii i układanym latami tekście. Pryną po obydwu stronach estakady, Bóg jeden wie, dokąd każdy z nich się spieszy, za czym goni, o czym rozmawia z sąsiadem wymachując rękami albo co myśli wtulając twarz w kołnierz, chowając ją – znów nie wiadomo – przed zimnym wiatrem, normalnym dla tych okolic, czy przed cudzymi spojrzeniami? Płyną codziennie obok ciebie i nie zauważasz ich twarzy, co najwyżej podświadomie rejestrujesz ich obecność. Jak teraz zamknąć ten uliczny tłum, tłum miasta, tłum całego świata, w kilku zwrotkach piosenki, w kilkunastu akordach? Trzeba by wyrzucić ich poza tekst, inaczej rozsadzą go sobą. Nazwać jednym słowem i zapomnieć. Przechodnie. Społeczeństwo. Ludzie. Albo – hołota. Dobra, niech będą przechodnie. Łatwo przychodzi ci znalezienie nazwy dla całego świata, a przecież, tak naprawdę, jakie to cholernie trudne. I ile zależy od jednego, właściwego słowa. W twojej pieśni oni będą przecież tym, kim ich nazwiesz.
Czasem przychodziło mu do głowy, że wszystko, co się dzieje w świecie, to kwestia nie czynów, nie faktów, ale właśnie słów. Tylko poprzez słowa zdarzenia docierają do ludzkich dusz. Więc ten, kto będzie dobierał słowa, tworzy świat, tworzy rzeczywistość dla wszystkich, którzy w niej żyją. I jeżeli o cokolwiek chcesz się użerać, musisz zacząć od słów. Nazwij czyjeś uniesienie, czyjś głęboki ogień po prostu religianctwem, i już każdy to określi i odrzuci. Bo już na samym słowie „religianctwo” ciąży piętno odrzucenia. Nazwij to wiarą… nie, wiara to jeszcze za mało. Jak to właściwie nazwać? Nie znał odpowiedniego określenia. Przecież sam czasem mawiał „religianci”, bo słyszał to słowo tyle razy, że wczepiło mu się w mózg i podsuwało się samo, takie krótkie, zwięzłe, wygodne. Czyli że oni jednak w tej walce na słowa wygrywali. Nawet z tobą, Kensicz. A przecież, do jasnej cholery, jesteś właśnie od tego, by prowadzić wojnę o słowa.
Dobra, powiedzmy, że byłeś od tego. Teraz chyba trzeba to zostawić innym. Miotacz leży w skrytce pod siedzeniem i pewnie drży z niecierpliwości.
Flajter na minimalnej prędkości kołysał się lekko, jakby chciał pokazać wszystkim umieszczone na burtach znaki Instytutu. Przechodnie – jednak trzeba ich jakoś nazwać – spoglądali na nie czasem, odwracając szybko głowy i szepcząc między sobą. Może pytali, co te kolorowe plamy oznaczają, a może wiedzieli to i mruczeli pod nosem swoje życzenia pod adresem ukrytego za zaciemnionymi szybami kierowcy. Dzięki temu, że przyciemnił szyby, łatwiej mu było przepatrywać ten tłum, w którym być może plątał się Hornen. Zresztą musiał to zrobić – a nuż przypętałby się jakiś policjant i ze zdumieniem zapytał swoich przełożonych, co w jego rewirze robi młodociany dirtas za sterami instytutowego flajtera.
Powoli dopłynął do centrum placu miasta. Flajter zakołysał się jeszcze raz i osiadł ciężko na wewnętrznej, niedostępnej dla rollerów i pieszych części Placu Secesji. Z betonowej płaszczyzny, dokładnie w jej środku, wykwitał na wysokim cokole pomnik – pęk stężałych na mrozie blaszanych szmat, rzuconych na cztery strony wiatru. Pod nimi wyryto wielkimi literami napis: POLEGLI ZA WAS.
Przecież nie za to, by komputery śledziły każdy wasz krok, nie za to, żeby zmieniono was w hodowlane bydło, przypominające tylko z nazwy ludzi. I nie za to, żebyście nie mieli czego żreć. I nie po to dali się wtedy, przed laty, pozabijać rwąc się na miotacze federacyjnego garnizonu Hynien, żebyście wyrodzili się w rasę niewolników, którzy o nic już nie dbają, niczego nie chcą, za nic nie biorą odpowiedzialności i tylko kombinują uparcie, jak się wykręcić najtańszym kosztem i nie dać się zajebać. Historia to pokrętne bydlę. Kensicz, zdając sobie sprawę, że to głupie, podświadomie nienawidził tych, co za niego polegli. Wcale ich o to nie prosił. Zresztą, niech się cieszą. Umarli w błogiej nieświadomości za co i dla kogo właściwie umierają.