A ty masz taką świadomość? Może tobie też kiedyś postawią pomnik i będą zaganiać dzieci ze szkół, żeby składały pod nim zeschłe badyle, a w duszy nienawidziły cię za rzeczy, o których nawet nie myślałeś. Bo przecież ludzie, którzy przyjdą, nie prosili cię wcale, żebyś rzucał wszystko i zamiast grać, ruszał ku chwalebnemu przeznaczeniu.
Podobne myśli tłukły mu się pod czaszką od paru dni. Po Trumnie, kiedy mieli trochę czasu dla siebie, podzielił się nimi z Hornenem, ale ten tylko wzruszył ramionami i sapnął gniewnie, żeby przestał pierdolić. I żeby myślał o tym, co jest do zrobienia, a nie o pierdułach. Sayen w ogóle nie słyszał, nawet nie wzruszył ramionami. Zresztą z Sayenem nie potrafiłby jakoś gadać o sprawach, które tkwiły w nim głęboko. Sam nie wiedział, dlaczego.
Po paru minutach zobaczył wreszcie Hornena. Szedł niedbałym krokiem, z rękami w kieszeniach i twarzą ukrytą w kołnierzu. Na oko nie różnił się absolutnie niczym od innych przechodniów. Może to jakaś specjalna umiejętność, której się długo uczył, może fajterski instynkt, ale Kensicz zauważył, że gdziekolwiek by Hornena nie postawić, zupełnie nie odróżniał się od tła. Dreptał powoli, dłubał w nosie, zaglądał w witryny sklepów – dokładnie tak samo jak inni. Kropla w rzece.
Zmienił nagle krok, włączając się w płynący przejściem strumień szarych istnień. Taki sam, nic nie dostrzegający, szary oraz zmęczony. Dopiero na wysokości flajtera odbił nagle w prawo i podszedł do pojazdu kilkoma długimi, szybkimi krokami. Szarpnął drzwiczki i wpasował się w fotel obok kierowcy. Tak jakby wyskoczył tylko na sekundę po papierosy do pobliskiego dystrybutora. Bez słowa, nie spojrzawszy nawet na Kensicza. Zerknął tylko przez szybę, czy nikt się za nim nie obejrzał.
– Szkoda faceta – powiedział, wciąż odwrócony do szyby. Powiedział to po swojemu, szorstko, jakoś tak pewnie. Cała kabina w jednej chwili wypełniła się Hornenem, jego wieczną szorstkością, bezlitośnie wypychającą gdzieś nastrój, który Kensicz rozsnuł w niej na własny użytek.
– Co?
– Taki w jasnym płaszczu, szedł za mną. Pokazał na ciebie i mówi „Patrz pan, od rana się skurwysyny tak rozbijają”. Teraz będzie srał po nogach, że się wyrwał do kapucha. O, ogląda się, Głupio, cholera. Przynajmniej jeszcze miał odwagę coś powiedzieć. To się coraz rzadziej zdarza.
Kensicz pokiwał w milczeniu głową, podkręcając radiotelefon, z którego płynęły monotonne rozmowy bezpieczników i szperaczy.
– Wszystko w porządku? – zapytał, po prostu żeby coś powiedzieć.
– Daj po garach – burknął Hornen. – Zbrzydła mi ta dziura na amen. – Odwrócił się. – Łapy ci się trzęsą. Kiepski z ciebie fajter.
Fakt. Nic na to nie umiał poradzić.
– Poczekaj – wskazał podbródkiem radiotelefon, kładąc dłonie na kolanach. Musiał to dostrzec. Szlag.
– Chyba już mnie mieli, czułem. Fajne uczucie, jak namierzają. Taki świderek w głowie.
Jakby na potwierdzenie jego słów w głośniku zachrypiało nagle:
– Sto siedem do papy. Ten B gdzieś nam znikł, ale sprawdziliśmy już diagram. On, sto procent.
– Hornen Ast? – zaskrzeczał w odpowiedzi papa. – Melduj.
– Gdzieś w środkowym paśmie. Sektory 42, 43, 59 i 60. Ewentualnie jeszcze 26 i 27, ale stawiałbym na te pierwsze.
– Papa do czterdzieści jeden: przejść na literę F.
– Kto trzyma boki?
– Jeden pięć siedem, jeden zero siedem. Mam go na pięćdziesięciu siedmiu stopniach, echo zero dwa. Diagram potwierdzony.
Znowu zaczęli gadać od rzeczy, tak jak cały czas. Hornen słuchał tego uważnie, Kensicz w tym czasie wydobył ze schowka pakiet z autostrzykawką.
– H czwarty potwierdza dziesięć cztery – ciurkało z głośnika. – B czterdzieści dziewięć siedemdziesiąt dwa na osiem trzy echo trzy na jeden. Pas GH. Idziemy na niego. Boki trzymane?
– Nie twoja sprawa, pilnuj namiaru.
– Bardzo słuszna uwaga – skinął głową Hornen, podwijając rękaw. Po raz pierwszy odkąd wsiadł do flajtera przyjrzał się uważnie Kensiczowi. No, od dwóch dni nie mógł się wiele zmienić. Może tylko był jeszcze bardziej blady i włosy miał jeszcze brudniejsze.
Hornen mało z nim rozmawiał, instruował go tylko parę godzin przy symulatorze. W ogóle nie lubił wszelkich poetów i tym podobnego tałatajstwa. Poezję uważał za jeszcze jedną metodę robienia ludziom gówna z mózgu. Chociaż trochę polubił Kensicza, kiedy wieczorem, po Trumnie, gadali sobie, ot tak, o niczym. Nie można było gadać o czymś, bo zawsze mogli potem tempaxować. Właściwie to tylko Kensicz wtedy gadał. Nowicjusze zawsze dużo gadają. Opowiadał właśnie o tych poetach wysławianych w holo i pismach. Zaplątał się na jakieś ich spotkanie i mówił o pierwszym buncie w drugiej strefie, przed laty. Zresztą, bunt to zbyt duże słowo. Robotnicy zebrali się w zajezdni i żądali rozmowy z przedstawicielem Rady Specjalistów. No, bo źle się działo, ale przecież spece, mądrzy i szlachetni, nie mogli o tym wiedzieć, to tylko jacyś drobni aparatczycy narozrabiali i ukrywali prawdę przed szlachetnymi przywódcami wolnej planety, więc trzeba zwyczajnie powiadomić o tym speców, otworzyć im oczy. Kurwa, jacy ci ludzie byli głupi.
Kensicz umiał opowiadać, to mu trzeba przyznać. Hornen niemal to widział. Idioci, oczywiście nie powystawiali żadnych straży, nic, po prostu siedzieli tam, śpiewali i czytali – też, kurwa, pomysł – przemówienia Milena. Przysłali im delegację, a jakże. Brygadę specjalną. W środku nocy, w ciszy, nagle petardy przy wszystkich wejściach i tłum pałkarzy z każdej strony, z rykiem, z wrzaskiem, rozpierdalający okna i meble, tratujący każdego, kto stał na drodze. Było coś potwornego w tym wściekłym ataku, jednocześnie ze wszystkich stron. Nim się kto zdążył obudzić, już te zwierzęta siedziały na nim, tłukły bez opamiętania, gruchotały łby, kopały po jajach i brzuchach. Na ścianie zawieszono krzyż, rzucili się nań jak w amoku, strącili na ziemię i deptali po nim, rozwalali kolbami, pluli, z pianą na czerwonych od wściekłości i wstrzykniętych przed akcją narkotyków pyskach, z obłąkańczym wyciem…
Kensicz opowiedział to tym jebanym poetom i pytał, czy o tym wiedzieli, czy to znają. Dlaczego o tym nie piszą, zamiast brzdąkać jakieś pierduły, których sami nie rozumieją. Zaczęli się z niego śmiać i tłumaczyć jak dziecku na czym polega prawdziwa sztuka i czym się różni od marnej, agitacyjnej publicystyki. Hornen słuchając tego uznał, że może z gówniarza coś będzie. I trochę go polubił. Oczywiście nie miał zamiaru mu tego okazywać.
– Łapy ci się trzęsą – powtórzył, patrząc jak Kensicz zabiera się do niego ze strzykawką. – Nie wbij mi igły w oko.
– Idź do cholery – syknął Kensicz, zagryzając wargi. Starał się dopasować do spokoju i pewności, jaka emanowała od Hornena, oczywiście bez skutku.
Trafił w żyłę, Bogu dzięki.
– Dobranoc – powiedział, chowając pustą strzykawkę.
– Dobranoc – mruknął Hornen, rozkładając się na fotelu. – No, może się coś fajnego przyśni.
– Poczekaj, aż nad tobą przelecą – dodał jeszcze po chwili. Zupełnie niepotrzebnie, Kensicz pamiętał, przepatrywał uważnie niebo.
– Hornen? – spytał po chwili. Cisza. Odwrócił się. Dotknął go ręką.
Nie przypuszczał, że to działa tak szybko. Mógłby teraz Hornena postawić na głowie albo rozpalić mu na brzuchu ognisko. Zimny, sztywny jak trup, w parę sekund. Boże kochany, czy jest na świecie jakiekolwiek paskudztwo, którego potęga ludzkiego rozumu nie byłaby w stanie wykombinować?
Został sam, bo towarzystwo zwłok Hornena trudno było brać pod uwagę. Głośnik wyrzucał z siebie jakieś krótkie komunikaty składające się z prawie samych cyfr. Ktoś bąknął raz i drugi, że stracili namiar i znowu poleciały cyfry.
Boże, niech to się uda. Boże, ja cię nigdy o nic nie prosiłem. Ja wiem, że to się musi udać, Sayen mi tłumaczył, ale tak na wszelki wypadek. Jeśli któryś z nas ma coś sknocić, to niech to nie będę ja. Błagam cię.
Sekundy wlokły się całymi latami. W końcu ich zobaczył. Trzy pękate, rozrzucone po niebie pancerki. Nisko. Za nimi, jeszcze niżej, dwie następne. Fragment wielkiej, zygzakowatej linii przechodzącej powoli – Chryste Panie, jak powoli – przez całe niebo ponad miastem.
Głośnik znów bluznął falą cyfr, urywanych komend i toczonych w jakimś przedziwym żargonie rozmów. Kensicz trzasnął w wyłącznik. Obtarł dłonie z potu. Cały wolant był mokry, aż się świecił. Odetchnął głęboko parę razy. Jeszcze chwila, siedem osiem, dziewięć, dziesięć… no, dobra. Starter. I pomalutku, cholera, wolniutko, ot tak, leci sobie na spacerek. Flajter uniósł się lekko, spod pneumatyków buchnęły na boki kłęby kurzu, przyczesało do ziemi sąsiedni trawnik. Między wieżowce. Boże, niech to się uda, żebym to tylko nie ja nawalił…