Выбрать главу

– Zawsze się tak wydaje. Zawsze wydaje się, że to już koniec, że już nic ludzi nie uratuje. I zawsze zabite dobro odradza się nie wiadomo jak i kiedy. Przegrywa od tysięcy lat, a wciąż istnieje.

– Nie można czekać na cud. Trzeba mieć odwagę podjąć ten ciężar. Podjąć odpowiedzialność za losy świata. Sądziłem, że jeśli ktoś ją może mieć, to właśnie Eminencja.

Kardynał westchnął ciężko, powracając do swojego fotela.

– Czy zdajesz sobie sprawę, synu, że jesteś człowiekiem Instytutu? Możesz go nienawidzić, walczyć z nim, ale w duchu jesteś instytutowcem. Myślisz tak, jak oni cię nauczyli, patrzysz na świat i ludzi ich oczami. Mówisz „społeczeństwo” i znaczy to dla ciebie tyle, co materia albo energia. Trochę wyrażonych cyframi wartości, kilka formuł, bodziec – reakcja. Tak, jeśli patrzeć na człowieka jak na atom, ograniczyć się tylko do tego, co można dotknąć, zobaczyć i obliczyć, trzeba ci przyznać rację. Ale także Milenowi. On tak właśnie na to patrzył. System, który Milen wymyślił, nie był wcale z założenia zły. Rządzić mieli najmądrzejsi, wykształceni i biegli w myśleniu. Instytut miał skupić ludzi najwartościowszych i tak sterować rozwojem społeczeństwa, żeby ludziom działo się jak najlepiej. Co z tego wyszło, wiesz sam. Naukowcy stali się wiernymi kopiami dawnych tyranów i policjantów. Właściwie dlaczego z nimi walczysz, skoro zgadzasz się z nimi w założeniu? Przecież to wszystko to nic innego jak efekt chłodnej, racjonalnej kalkulacji. Jeśli mamy kierować się rozumem, cóż im przeciwstawimy? Musielibyśmy przyznać, że, owszem, pomylili się tu i ówdzie, ale w zasadzie zbudowali świat najlepiej, jak się dało. Czy potrafisz powiedzieć, co cię skłania do walki z tym systemem?

– Oczywiście.

– Słucham cię.

Potrafił. Na litość boską, potrafił, przecież na pewno to wiedział!

– Trudno wszystko zawrzeć w jednym zdaniu. To jest… to jest po prostu złe. Ludzie nie mogą żyć w ten sposób. Jeśli ich się do tego zmusza, po prostu przestają być ludźmi.

– Tak – kardynał skinął głową. Emanacja opadła. – Ale jeśli przyjąłeś te same, co oni, założenia, skąd pewność, że dojdziesz gdzie indziej?

– Po co Eminencja to mówi? – zapytał Sayen, czując że jego myśli rozpadają się i kruszą, zanim zdąży złożyć je w słowa. – Żeby wzbudzić we mnie wątpliwości? To na nic. Co zacząłem, dokończę.

– Naszą rolą jest nieustannie budzić wątpliwości. Tego uczy wiara, której los na Terei mi powierzono. Wiara uczy wielkiego zwątpienia w ten Świat, który widzimy, w króla i w cesarza, w społeczne maszyny. Uczy, że ponad wszystkim stoi coś innego. Coś, czego nie pojmujemy i ku czemu mamy dążyć.

– Nie sięgam wzrokiem tak daleko.

– Nie próbujesz sięgnąć. Dobrze. Więc odrzucasz program moralistów, twierdzisz, że trzeba wrócić do punktu wyjścia i zacząć wszystko od początku. Sądzę, że nie masz racji. Mógłbym z tobą dyskutować. – Słowa, które wypowiadał kardynał docierały do jego uszu, ale jednocześnie odzywały się w jakiś sposób w jego wnętrzu. Tworzyło to wrażenie niezwykłej harmonii, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczał. – Mógłbym powiedzieć ci, jak ja na to patrzę. Tłumaczyć, że gdy rozpęta się żywioł zemsty, nic już nie jest w stanie nad nim zapanować. Zemsta nigdy się nie kończy. Zaczyna się wzajemne wytępienie. Wiem, jak trudno człowiekowi przebaczać. Ale to jedyne, co człowiek ma zawsze do zaoferowania: przebaczenie. Na tym można budować. Pan Horthy i jego przyjaciele mówiliby raczej o amnestii i stopniowej kapitulacji władz, ale ja nazwę to przebaczeniem. Idąc tą drogą, można zacząć budowę z czystymi rękami i na solidnych fundamentach. Bez dopuszczenia do siebie szatańskiej nienawiści, która pożre i zwyciężonych, i zwycięzców. Ty marzysz właśnie o triumfie nienawiści, na nią liczysz, nią się chcesz posłużyć. Nie jest ważne, w jakie przystroisz ją słowa i w imię czego się ją wyzwoli. Pozostanie zawsze nienawiścią. Pogardą. Tym, z czym człowiek musi walczyć od zarania swych losów. Jesteśmy powołani do walki z systemem opartym na nienawiści i pogardzie, ale przede wszystkim da walki właśnie z nienawiścią i pogardą. Ty mówisz o czym innym: o obaleniu systemu za pomocą zrodzonej przezeń nienawiści. W ten sposób możemy stać się tylko jej niewolnikami.

– Ważę fakty, Eminencjo. Potrzeba nam siły. Gniew jest siłą. Przebaczenie nie.

– I z tym mógłbym dyskutować.

– Proszę. Ale nie sądzę, żeby Eminencja zdołał mnie przekonać.

– Wiem dobrze, że cię nie przekonam, synu. Nie przyszedłeś tu słuchać. Nie przyszedłeś szukać prawdy, rozważać, która z dróg jest lepsza. Dokonałeś już wyboru i teraz zamykasz oczy na wszystko, co go nie potwierdza. Chcesz zrobić swoje, z Bogiem czy bez niego, nawet z Szatanem, gdyby ofiarował ci pomoc w realizacji twoich celów.

Kardynał umilkł, opierając twarz na dłoni.

– Uważasz się za gracza. W istocie jesteś wyłącznie pionem. Narzędziem w ręku tego, w którego istnienie nie wierzysz.

Sayen skrzywił się tylko, ale powstrzymał słowa.

– Wszyscy zresztą jesteśmy jego narzędziami. Taka jest prawda. Gdybym jej nie znał, lękałbym się ciebie. Bo wiem dobrze, że nie skłamałeś. Nie jest prawdą, co powiedziałeś, że mój autorytet wystarczy do zapanowania nad żywiołem zemsty. Żywioł sam znajdzie sobie przywódców, takich właśnie, jakich będzie potrzebował. Na pewno nie mnie. To, co powiedziałem teraz, będę powtarzać zawsze. Bo Kościół, któremu służę, ma od wieków wytyczoną drogę i nie wolno mu od niej odstąpić. Gdy ustępował, starał się dopasować do sytuacji, degenerował się tak samo jak Instytuty. Gdyby tę drogę wytyczali ludzie, zgubilibyśmy ją dawno. Ale ona jest wytyczona przez Boga. Dlatego wciąż istniejemy. I dlatego musimy ją wreszcie przejść, ile by to nie trwało czasu i ile by nie kosztowały wszystkie kolejne nieudane próby. W obliczu Boga jest to jedna chwila, wciąż ta sama chwila, gdy On umierał za nas na krzyżu.

Uniósł głowę, wpatrując się w Sayena.

– Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem wolimy, by ludzie cierpieli, bo gdy cierpią, łatwiej im wierzyć w Boga i we wszystko co głosimy? W twoim widzeniu świata tylko tak daje się to wyjaśnić. Ale są inne sposoby widzenia. Te, których uczy pokora, a nie wiara w moc człowieka, w swoją własną moc, w to, że byle miał dość władzy, człowiek potrafi się okazać mądrzejszym i zamienić świat w raj. Nie zrozumiemy się. Nie przyszedłeś tu słuchać. Przyszedłeś walczyć. Jesteś tylko narzędziem do walki. Gladiatorem. Więc walcz. Kto inny zakreślił arenę, kto inny wyznaczył reguły gry i wyznaczył ci to, co możesz dostrzec. Walcz, gladiatorze. Twój pan zapragnął krwi, więc wytoczysz ją. Kiedy spotkamy się znowu, obaj będziemy wiedzieć więcej. Kardynał odetchnął głęboko.

– Nie oczekiwałeś odpowiedzi. I ja jej nie oczekuję.

Sayen poczuł jak ogarnia go fala wściekłości, aż musiał zacisnąć zęby. Bezradne siedzenie na dupie i czekanie na Boga… czekajcie, jeszcze tysiąc lat – może dwa – jedna chwila. Borden? Proszę bardzo, widać Bóg mu pozwolił. Tysiące ludzi do piachu? Pozwolił.

Ale to nie miało sensu. A dobry gracz nigdy nie robi niczego, co nie ma sensu.

– Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia – rzekł wreszcie, zdając sobie sprawę, że od kilku chwil nie czuje już kardynała. – Kiedy zobaczymy się znowu, myślę, że przyznacie mi rację.

Kardynał uśmiechnął się tylko gorzko, wpatrując się gdzieś w dal. Zdawał się starszy i bardziej przygarbiony, niż na początku tej rozmowy.

– On nie powinien stąd wyjść, Eminencjo – odezwał się nagle Horthy. – Jeszcze możemy temu zapobiec…

Kardynał oderwał wzrok od ściany i zmierzył go długim, spokojnym spojrzeniem.

– Nie. On stąd wyjdzie tak, jak przyszedł. My nie uczynimy, czego się po nas spodziewał, ale on stąd wyjdzie. Myślę, że nikt z nas nie zrobi w pełni tego, co zamierzał. Tak zazwyczaj bywa. – Odwrócił się do Sayena. – Możesz odejść, synu. Dobrze, że tu przyszedłeś. Teraz idź, dokąd masz iść… Niech cię Bóg prowadzi.

Sayen w milczeniu skinął głową i wyszedł z pokoju. Nie czekając na przewodnika ruszył przez refektarz. Bez słowa minął milczących facetów, przeszedł przez pustą już nawę i udał się w kierunku parkingu.

Wsiadając do flajtera, na którego burtach starannie zamalowywał kilka dni temu znaki Instytutu, poczuł nagle wzmagający się ból w piersiach. Jakby chwycono go w potężne, stalowe kleszcze. Odetchnął łapczywie kilka razy, niczym wyjęta z wody ryba. Sięgnął do kieszeni po pastylki, ale nie było ich tam. Ani w drugiej. Ani w schowku pod pulpitem. Zapomniał? On, zapomniał o czymś. Po raz pierwszy w życiu. Zacisnął zęby, nabrawszy głęboko powietrza i trwał tak przez chwilę. Ból osłabł. Nic, drobiazg. Zupełny drobiazg. Zaraz przejdzie. Niepotrzebnie się przejmował, powinien się spodziewać. Trochę szkoda… naprawdę miał za krótkie ręce… chociaż? To wymagałoby rozpoczęcia zupełnie nowej gry. Na razie myślmy o tej.