Выбрать главу

Kopnął starter i sprawnymi ruchami nakierował dziób flajtera na Arpan, dusząc do oporu akcelerator. Zaraz przejdzie.

Ale ból nie przechodził. Wzmagał się coraz bardziej.

Rozdział 22

„Zapasy masy towarowej w zakresie żywności uległy skurczeniu do niepokojących rozmiarów umożliwiających zabezpieczenie potrzeb ludnościowych na okres nie dłuższy niż dwóch najbliższych dni. Ponawiamy z całym zdecydowaniem monit o natychmiastowe zwiększenie zalegających dostaw celem uniknięcia skutków, które w wypadku nie dostarczenia na czas zaległej masy towarowej mogą wywołać poważne zaburzenia w funkcjonowaniu sieci dystrybucji towarów.”

(Zarząd Zakładów Komunalnych Dystrybucji Towarów – pismo nr 646/49/FP do Strefowej Dyrekcji ZKD – oddział Biura Menadżerskiego Komisji Ekonomicznej w Arpanie)

Generator zajmował trzy czwarte wolnego miejsca na podłodze pancerki, pomiędzy ławkami, na których siedzieli od kilku godzin członkowie brygady Tonkaia. Cztery rozstawione po bokach emitery, połączony z nimi skręconymi kablami ruchomy pulpit i wreszcie przewody zasilania, zmuszały każdego, kto chciałby przeleźć z tylnego przedziału do nieco luźniejszej sterówki, do tańców na jednej nodze i szpagatów z przytrzymywaniem się górnych wsporników kabiny. I bez tego pudła w pancerce było wystarczająco ciasno, toteż wleczenie go ze sobą uznali zgodnie za przejaw bezinteresownej złośliwości Tonkaia. Przecież w tej chwili w Hynien było od cholery i trochę podobnego złomu, nawiezionego przez brygady z piątki. Ale kiedy Draun przypomniał o tym przed startem, Tonkai zareagował jedynie udzieleniem mu zwięzłych informacji o nim i jego mąci.

– Ale go musiał Mokarahn opierdolić – skomentował to Draun kilka minut potem. – Pewnie za tę wpadkę w Hirenen.

Będąc człowiekiem z natury pogodnym, potrafił z każdego zdarzenia wyciągnąć pocieszające wnioski.

Tonkai dosłyszał te słowa przez niedomkniętą grodź przedziału, puścił je jednak mimo uszu. Nie miał najmniejszej ochoty tłumaczyć się podwładnym. I nie był wcale wściekły. Roznosiła go tylko energia, trochę też świadomość, że nie może nawalić. Może zresztą szczerość, z jaką wyznał Draunowi, co o nim myśli, była ostatnim pogłosem zamierającego działania veritalu, którym poczęstował go senator. Dobrze, że po wyjściu ze spotkania miał wokół siebie tylko podwładnych, a nie któregoś z przełożonych – chociaż po ostatnich wydarzeniach nie potrafił przewidzieć, kto zostanie koniec końców czyim zwierzchnikiem i na jak długo. Wiele zależało od tego, co uda mu się zdziałać w Hynien i dlatego właśnie kazał wieźć ze sobą sprzęt do pelengu. Dla facetów rozstawiających akcję w Hynien pozostawał, bądź co bądź, tylko młodym oficerem z prowincjonalnego Instytutu przysłanym nie wiadomo po jaką cholerę. Pomimo rekomendacji szefa Instytutu Centralnego, w jakie wyposażył go osobisty sekretarz senatora, nie musieli wcale znów tak mu sprzyjać, żeby gonić natychmiast po sprzęt, jakiego tylko zażąda.

Przez całą drogę siedział w sterówce milcząc i odpalając jednego papierosa od drugiego. Przestawił umysł na jałowy bieg, żeby dać mu trochę odpoczynku. I tak zresztą nie bardzo potrafił się skupić i myśleć o czymkolwiek konkretnym. W głowie kotłowały mu się bezładnie słowa Bordena. Wyłapywał je jedno po drugim, obracał każde ze wszystkich stron, znajdował wyjaśnienie – albo i nie. Z niewiadomych przyczyn nie mógł się też opędzić myślom o Onny. Ciekawe, przecież tyle razy igrał z chęcią rzucenia jej. No, ale wcześniej nie zastanawiał się nad tym poważnie. Bawił się tą możliwością, przynosiła mu ulgę, gdy był na żonę krańcowo wściekły – w razie czego zawsze przecież może to zrobić, nic prostszego. Teraz było mu z tego powodu trochę przykro. Gdyby poświęcał jej więcej uwagi, nie narobiłaby głupstw, które tak zababrały sprawę.

No, ale otrzymał od Bordena wyraźne polecenie. Dużo by dał, by jakość z tego wyleźć. Dużo, ale bez przesady. Borden miał rację – od tego przecież, do cholery, był Bordenem. Nie można się poddawać atawistycznym instynktom. Ustrzeli sobie coś lepszego.

Uśmiechnął się kwaśno, wyciągając z kieszeni po raz nie wiadomo który wydruk danych Hornena Asta, zabazgrany podczas narady. Przelatywali właśnie nad zaporą energetyczną Hynien – ustawiono takie bariery jakieś dziesięć lat temu, żeby zapobiec szmuglowaniu do miast produkowanej w zakładach przetwórczych żywności. Na wydruku zanotowane było sześć punktów. Coś mu mówiło, że właśnie z tych sześciu niezrozumiałych dla niego wydarzeń powinno wynikać coś, co pozwoli rozgryźć Sayena. Kombinował tak i tak, na różne sposoby, ale, jak na razie, nie miał pojęcia, co by to mogło być. Zresztą, kombinacje, wobec bliskiej perspektywy ujęcia Sayena, schodziły na dalszy plan i zajmował się nimi raczej od niechcenia.

Po raz trzeci połączył się z centrum dowodzenia obławą. Tym razem poszło szybko, nie musieli sprawdzać co to za jeden i czy naprawdę przyszły w jego sprawie jakieś rozkazy.

– Nadal ich nie mamy – wyjaśnił czyjś głos, diabli wiedzą czyj, bo facet nie raczył się przedstawić. Mówił siląc się na grzeczność, z ledwie wyczuwalnym przekąsem, jak supergwiazda opędzająca się przed natrętnym wielbicielem. – Niech pan spokojnie czeka, kapitanie. Poinformujemy pana, gdy stanie się pan potrzebny.

– Zjawię się tam za paręnaście minut.

– Niepotrzebnie się pan tak spieszy, kapitanie. Oni nie uciekną, będzie pan miał mnóstwo czasu.

Pieprz się, grubasie. Tonkai wyczuł, że rozmówca to grubas. Był tego pewien.

– Trafisz? – głupie pytanie. Szofer skinął tylko głową, zawijając nad jakimś dachem. Tonkai po raz nie wiadomo który spojrzał na ekran pokładowego komputera. Nie złapali tamtych. Zdążył. Przed kilkunastoma minutami, gdy gruba krecha otoczyła na mapie miasta cztery sektory tam, gdzie peleng wstępnie zlokalizował Hornena Asta, Tonkai zaczął się już lękać, że się spóźni.

Podlatywali właśnie do lądowiska na dachu siedemnastokondygnacyjnego budynku centrum operacyjnego Hynien, zajętego czasowo przez ochronę prezydenta i instytutowców z piątki.

– Przygotujcie peleng – rzucił przez grodź do swojej ekipy. – Na obie strony! Zaraz wracam.

Odpowiedziało mu głuche milczenie. Pewnie chcieliby się rozleźć po płycie lądowiska i prostować gnaty. Proszę bardzo, ale potem. Skoro już odruchowo zabrał ze sobą tę całą bandę, niech mu się przynajmniej na coś przyda.

Facet, do którego przyprowadzili go mundurowi, po kilkunastokrotnym obejrzeniu jego żetonu, faktycznie okazał się grubasem. Zanim jeszcze otworzył usta, Tonkai wiedział doskonale, że usłyszy znany, nienaturalnie uprzejmy głos.

– Wybaczy pan, kapitanie, ale nie mam czasu zajmować się panem osobiście. Niech pan się zgłosi do kapitana Henocha – wskazał palcem jednego z kręcących się po sali ludzi – i powie mu, żeby wprowadził pana w sprawę i objaśnił nasze metody. Przykro mi, ale mam trochę pracy.

– Chwileczkę – Tonkai przytrzymał grubasa za połę marynarki. – Niech mnie pan nie traktuje jak stażysty, dobrze? Nie przysłano mnie tutaj na korepetycje, mam przesłuchać poszukiwanych i odstawić ich do Arpanu. To polecenie osobistego doradcy prezydenta. Pan ma mi pomóc w wykonaniu zadania, a nie odstawiać mistrza świata. Jak na razie skuteczność akcji nie jest zachwycająca.

Trafił. Grubas zatrzymał się w półobrocie i przyglądał się Tonkaiowi przez chwilę. Trudno powiedzieć, czego było w jego twarzy więcej – wysiłku umysłowego, zdumienia czy rozbawienia. W każdym razie wskazał Tonkaiowi, by szedł za nim i z lekkością, o jaką trudno by go podejrzewać, podbiegł do głównego holoekranu.

W sali roiło się od ludzi, których meldunki i rozmowy przez radiotelefony gęstniały w charakterystyczny szum. Uwaga Tonkaia skupiła się jednak na zajmującym środek pomieszczenia wielkim holoekranie, wyświetlającym w trójwymiarowej projekcji szczegółowy plan miasta. Barwne, kolorowe znaki, pulsujące w kilkudziesięciu miejscach, oznaczały poszczególne jednostki. Zmrużył oczy, usiłując ogarnąć sytuację. Blokady drogowe i posterunki stałe – dobra, won. Niebieskie prostopadłościany to patrole mundurowych, też won. Żółte – chyba żandarmeria…

Przelatywał wzrokiem przez makietę w tę i we w tę. Najciekawsze były dla niego w tej plątaninie czerwone, pulsujące kulki, przesuwające się co kilkanaście sekund półcentymetrowymi skokami tuż ponad dachami bloków, przy akompaniamencie ledwie słyszalnego pobrzękiwania. Układały się w regularny, bardzo już spłaszczony prostokąt, którego krótsze boki stanowiły linie oznaczone literą H i G, a dłuższe granice sektorów 59 i 60.