Выбрать главу

Zmiął kartkę i rzucił ją na podłogę. Spoczęła na środku wpasowanej w dno panoramicznej szyby, biały kleks na szarym tle miasta. Stare sprawy, nie musiał ich notować – pamiętał o wszystkim, zapomniał tylko o tych notatkach. Facet po prostu chciał ich wodzić za nos. Starał się, żeby odkryli wszystko o parę dni wcześniej, żeby stale deptali mu po piętach. Gówniarska ambicja? To jedyne wyjaśnienie, ale mało prawdopodobne. Tonkaia w każdym razie nie przekonywało.

Czy zdawał sobie sprawę, że może w ten sposób wsypać Faetnera i Bloma? Bo przecież, do cholery, nie mógł tego chcieć! Był w stanie poprowadzić akcję tak, żeby się powiodła. Dobrze, przyjmijmy założenie, że celowo chciał ją zdekonspirować. Ale po co? Nie trzymało się to kupy.

Pancerka usiadła na lądowisku. Draun, Boley i cała reszta najwyraźniej przez cały ten czas nigdzie się nie ruszali. Nie mieli prawa zejść do budynku Centrum Operacyjnego. Szwendali się po betonowej płycie, znudzeni i nikomu niepotrzebni.

– …w północnym skrzydle – dobiegły go słowa Drauna, gdy ładowali się przez tylne drzwi pancerki.

Minęło parę sekund, zanim to do niego dotarło. Był zbyt zatopiony w rozmyślaniach nad poniesioną porażką. Fakt, że cała ta obława też ich na razie nie przyskrzyniła, nie wydawał się dostateczną pociechą.

– Co w północnym skrzydle? – zapytał.

– E, nic ważnego. Tak sobie gadamy.

– Mów!

Jakiś instynkt, przeczucie tknęło go nagle: uwaga, ważne!

Draun wzruszając ramionami powtórzył opowiedzianą przed chwilą historyjkę o strażniku, któremu na przemian chciało i nie chciało się lać.

Jeszcze przez długą chwilę Tonkai nie kojarzył i nagle poczuł, że włosy stają mu dęba na głowie.

– Na którym piętrze to było?

– Nie wiem – Draun był zdziwiony. – Ale przecież on tam wtedy miał prawo łazić…

– W nocy?

– Może został po godzinach…

O, kurwa… Jeżeli nie mógł ich namierzyć całym tym sprzętem – to może ich tutaj po prostu nie ma? Żadna gówniarska ambicja, on po prostu chciał, żeby ściągnęli wszystkie siły do tej dziury, a oni tymczasem wytną jakiś numer zupełnie gdzie indziej?

Nie, zaraz. Przecież namierzyli tu Hornena na początku obławy. Nie mógł opuścić miasta, mógł się tylko gdzieś ukryć…

Ale namierzyli tu tylko Hornena. Jakimś owczym pędem wszyscy uważali, że oni muszą trzymać się w kupie. A przecież Hornena mógł im tu zostawić jako przynętę. Tak, dał się namierzyć i schował się gdzieś, niech go sobie teraz łapią.

Ten trzeci gnojek – teraz jasne, drugi wykonawca.

Poświęcił Faetnera celowo. To płotka. Musiał dostawać polecenia od kogoś znacznie ważniejszego. Rany boskie, przecież Blom wciąż milczał! Odmawiał zeznań, czekał… Wie, że akcja wcale jeszcze nie jest spalona.

Północne skrzydło. Pokoje gościnne Instytutu.

Ouentin nie był największym wrogiem Bloma. Nie szkodził mu. Poświęcili Faetnera… musieli, żeby do Arpanu przyjechał ktoś będący w stanie odkodować zlecenia pobrania sprzętu. Wiedzieli, że przyleci sam, nie zaufa nikomu. W piątce nigdy nie zdołaliby mu zagrozić… pokoje gościnne Instytutu… przecież Sayen wziął dwa flajtery… DWA!

– Panie kapitanie? Panie kapitanie? Co jest? Pierdolony Blom, ale wymyślił, wykołował ich wszystkich, co do jednego.

– Szefie? Odetchnął głęboko.

– Walimy do Arpanu. Grzej, kurwa! Natychmiast!

– Ale… nie starczy energii…

– Grzej! Podładujesz się po drodze!

Szofer zamknął dziób i wystartował pełną mocą silników. Tonkai nadal nieprzytomnie przyglądał się miastu. Niecałe półtorej godziny dzieliło je od przybycia prezydenta.

Kiedy oni chcą uderzyć? Żeby całą tę bandę teraz przerzucić do Arpanu trzeba co najmniej ośmiu godzin.

– Połącz mnie z tym grubasem, co dowodzi obławą. Albo nie, najpierw z Instytutem w Arpanie.

Nie zdąży, cholera, nie zdąży. No, ale przecież Borden ma doskonałą obstawę. Byle tylko udało się go uprzedzić. Zobaczy, cholera, że dobrze wybrał. Że na kapitana Tonkaia może liczyć.

Palce szofera błądziły po klawiaturze powoli, potwornie powoli.

– Jest Arpan – powiedział wreszcie. Tonkai rzucił się na mikrofon.

Chłopcy rozlokowani w tylnej części pancerki nie zwrócili większej uwagi na zachowanie Tonkaia. W ogóle nie patrzyli w tamtą stronę. Rozmawiali o Wondenie, sami nie wiedzieli dlaczego. Być może było w tym coś, co dowodziło że nasz świat pospinany jest jakimiś niezrozumiałymi dla nas nićmi. Rozpoczynając tę rozmowę nie wiedzieli, że właśnie w tym momencie w odległej klinice w Arpanie aparatura zasygnalizowała dyżurnemu lekarzowi zgon telepaty.

Rozdział 23

„Nasi wrogowie zarzucają nam, że porywamy się na rzeczy nieosiągalne. Twierdzą, że opracowany przez nas system ekonomiczny, gwarantujący każdemu koloniście uczciwy udział w konsumpcji wytwarzanych dóbr jest utopijny, że tak starannie obmyślony przez najświatlejsze mózgi Terei system społeczny nigdy nie będzie funkcjonował zgodnie z założeniami jego twórców. Ale my nie będziemy słuchać federacyjnych malkontentów! Naszą pracą, naszym poświęceniem udowodnimy im, że to my mamy rację!”

(L. Milen „Przemówienia”, wydanie XXXII, s. 521)

Blom nie wyglądał na człowieka, który ma ochotę uciekać. Czterech towarzyszących mu gwardzistów z przewieszonymi przez pierś udarowcami stanowiło więc raczej swoistą eskortę honorową. Zresztą, nawet gdyby Blom miał ochotę uwolnić się spod ich opieki, było jeszcze kilkudziesięciu ich kolegów, rozstawionych w różnych punktach miasta wokół Instytutu i ochroniarze Bordena.

Mimo wszystko Blom nie sprawiał też wrażenia zrezygnowanego. Trzymał się prosto, starając się stąpać sprężyście i zdecydowanie, jak zawsze. Głowę trzymał wysoko, z wysuniętym naprzód podbródkiem, co nadawało szczególny wyraz jego wysuszonej twarzy o ostrych, wyrazistych rysach. Wyglądał, jakby to on szedł przesłuchiwać Bordena, a nie odwrotnie.

Gwardziści wprowadzili go do niewielkiej, dźwiękoszczelnej kabiny z przezroczystych, pancernych płyt. Sami zostali na zewnątrz, zatrzaskując szyfrowy zamek przy drzwiach.

– Możecie odejść.

Na środku kabiny ustawiono prosty, niewygodny taboret, stanowiący jedyne jej wyposażenie. Blom jednak nie siadał. Wyprostowany jak struna stanął naprzeciwko fotela Bordena, opierając o dzielącą ich szybę pięści. Na nadgarstkach czerniła się szeroka na dwa centymetry, elastyczna obręcz kajdanek.

– Siadaj, Blom. Mamy okazję porozmawiać w cztery oczy, tak jak chciałeś. To może być długa rozmowa. Nogi cię zabolą.

Milczał. Borden zastanawiał się chwilę, czy nie strzelić go prądem przez kajdanki. Zdecydował się jednak na opuszczenie górnej szyby, nakrywającej kabinę. Blom, kiedy szyba powoli wpychała mu głowę pomiędzy ramiona starał się ciągle utrzymać na nogach. Syknął tylko przez zaciśnięte wściekłością wargi, gdy kolana odmówiły mu posłuszeństwa i gwałtownie opadł na klęczki. Poderwał się natychmiast, uderzając głową o przejrzystą przegrodę i zmagał się z nią w milczeniu, pochylając się coraz niżej.

– Daj spokój, Blom. Usiądź, dopóki grzecznie proszę. W końcu przecież usiądziesz.

Blom westchnął ciężko i usiadł na taborecie. Był już za stary, żeby upierać się podczas przesłuchań. Sufit kabiny wrócił na miejsce.

– Cieszysz się, karakanie? – wysyczał, krzywiąc z pogardą wargi. – Triumfujesz, kurduplu? Długo na to czekałeś, prawda? Powinieneś urządzić sobie triumfalny przejazd ulicami, w odkrytym wozie. Obawiam się tylko, że wzbudziłbyś ogólną wesołość.

– Wiem, że nie mam postury męża stanu – odpowiedział spokojnie Borden, uśmiechając się ze swego fotela. – Natomiast, w przeciwieństwie do ciebie, potrafię myśleć. Dlatego właśnie ja siedzą tutaj, a ty tam, nie odwrotnie.

– Jesteś zwykłym, drobnym krętaczem, Borden. Drobną, bezideową szujką, ciągnącą za sobą bandę cyników, którzy równie chętnie służyliby Federacji, gdyby im się to opłacało. Niedobrze mi się robi na sam twój widok.

– Daj spokój obelgom, Blom. To nie licuje z twoim wiekiem. Wiesz doskonale, że przegrałeś, zachowaj więc przynajmniej trochę godności. Uznałem, że jako byłemu senatorowi należy ci się specjalne traktowanie, ale w każdej chwili mogę zmienić zdanie i poddać cię przepisowej procedurze, niczym pierwszego z brzegu fajtera. Na razie starasz mi się dowieść, że nie zasłużyłeś na nic lepszego.

Blom spuścił głowę, po raz pierwszy od momentu aresztowania. Przyglądał się w zadumie swoim dłoniom, splecionym na kolanach.