Выбрать главу

Hornen przez chwilę mocował się z zamkiem drzwiczek po stronie kierowcy. Zablokowane. Wyciągnął kluczyki swego wozu, ale nie pasowały. Nie przewidział tego.

Pancerną szybę dałoby się wywalić tylko strzałem z miotacza, ale to musiałoby zwrócić czyjąś uwagę. Kątem oka dostrzegł o kilkadziesiąt kroków, po przeciwnej stronie blokady, dwóch zabłąkanych mundurowych, szli w jego kierunku, przyglądając się ciekawie. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, podszedł do drzwi bagażowych. Rozsunęły się bez trudu. Mundurowi patrzyli na niego jeszcze chwilę, w końcu dostrzegli znaki Instytutu na flajterze i wykonawszy natychmiastowy w tył zwrot zniknęli za jakimś płaskim budynkiem.

Powoli rozsunął przegrody pomiędzy częścią bagażową a kabiną. Ręce mu nie drżały, nie pociły się, nie zagryzał warg. Nigdy w życiu nie był tak spokojny, jak w tej chwili, gdy patrzył na ledwie widoczne w półmroku ciało Sayena, skulone na fotelu kierowcy. Było coś nieludzkiego w jego wykręconych, rozrzuconych na boki rękach i ułożeniu prawej nogi, przewieszonej bezwładnie przez dźwignie generatorów, aż pod drugi fotel. I, zwłaszcza, w wytrzeszczonych, szklistych oczach, wbitych ślepo w wyklejkę sufitu. Przez chwilę przyglądał się błogo uśmiechniętej twarzy. Na policzku błyszczał nie przyschnięty jeszcze strumyczek śliny zmieszanej z krwią z przegryzionej wargi.

Pochylił się nad nim i dotknął prawego przegubu, chociaż dobrze wiedział, że stoi nad trupem. Sayen nie zdążył jeszcze do końca ostygnąć. Co to było? Serce? Boże kochany, aż trudno uwierzyć, żeby coś równie głupiego mogło się przydarzyć naprawdę. A przecież sam mówił mu kiedyś, że telepatom, przynajmniej tym najlepszym, prędzej czy później, nawalają różne podroby. Ale akurat teraz…?

Machinalnie roztrącił dłonią pudła aparatury rozłożonej na sąsiednim fotelu, starając się zrozumieć, co trzeba by do czego podłączyć. Nic z tego. Nie będzie umiał się tym posłużyć. Połowy z tych pudeł nie umiałby nawet nazwać. Wyobrażał sobie tylko mgliście, w jaki sposób Sayen przy użyciu tego szmelcu zamierzał zdezorganizować łączność pomiędzy telepatami Instytutu. To już zresztą nieważne.

Zdjął zaciemnienie z szyb i przyglądał się miastu. Wyglądało zupełnie normalnie… Nie, coś było nie tak. Te kilka czarnych punkcików nad centrum. Za duże na normalne flajtery. Pancerki? Czekał długą chwilę, widząc, że jedna z nich zbliża się wyraźnie, kreśląc na niebie szerokie zygzaki. Tak, na pewno gwardyjska pancerka. Niedobrze, musieli złapać jego ostatnią falę. Musiało to być coś potwornie silnego, bo nie zauważył, żeby Sayen podłączył się do wzmacniacza. A może zerwał kabel w przedśmiertnej konwulsji. W każdym razie musieli namierzyć, że poszukiwany osobnik, o parametrach fali mózgowej takich a takich, jest gdzieś w pobliżu miasta. Być może nawet zdołali obliczyć kierunek namiaru i prawdopodobne pole, w którym się znajdował. Kilkunastu frajerów wytężało teraz mózgi, starając się dostroić do tej fali, zlokalizować go, wyczuć.

Dziewięć i pół minuty. Kensicz musiał już zbliżać się do Instytutu. Nie ma co kombinować. Sayenowi nie pomoże. Trzeba teraz, na swój sposób, jak się uda, odciągnąć uwagę ochroniarzy od kanałów wentylacyjnych. Szarpnął pokrywę pulpitu, zrywając plomby. Ustawił detonator. Jeśli znajdą cię, Sayen i będą chcieli zakłócić twój spokój, tym gorzej dla nich.

Do zobaczenia – tam. Jeżeli całe to tam nie uroiło mi się po twoich prochach. Ale to chyba niemożliwe.

Przeskoczył do swojego flajtera i zatrzasnął drzwi. Maszyna chodziła cały czas na jałowym biegu, poderwanie jej w powietrze trwało ledwie chwilę. Obok przeleciały dwie pancerki – wolno, kołysząc się, zygzakując równolegle do siebie.

Powstrzymał się przed wyrwaniem prosto w górę. Dławiąc ciąg do minimum, wpadł pod najbliższą estakadę, jakby chciał przycisnąć się dachem do jej betonowego brzucha. Po bokach migały mu tylko parami potężne wsporniki.

Zwrócił pewnie w ten sposób ich uwagę na siebie. Pierwsze prawo każdego gliny – jeśli coś ucieka nie kombinuj, tylko łap. Dobrze. O to właśnie chodziło, żeby zwrócić uwagę na siebie, odciągnąć ich od Kensicza.

W centrum ochrony, ulokowanym w jednym z pokojów na dwunastym piętrze Instytutu w Arpanie, panował błogi spokój. Część sprzętu już poodłączano od zasilania, pozwijano przewody i przystawki, przygotowując się do odlotu. Delt Har siedział w fotelu, z nogami zarzuconymi na jeden z terminali i czytał najnowszy numer biuletynu, popijając od czasu do czasu z plastikowego kubka. Chwilowo został sam. Pierwszy odpowiedzialny wyskoczył gdzieś na chwilę, a kapitan gwardii rajcował z kimś pod drzwiami. W pokoju panowała cisza. Oba głośniki – ten nastawiony na ochroniarzy i ten, w którym odzywali się czasem gwardziści z pierścienia zewnętrznego, milczały. Ile razy można powtarzać w regulaminowych, pięciominutowych odstępach, że nic się nie dzieje? Jak coś się stanie, to powiedzą. Delt nie był formalistą.

Miał właśnie, po raz kolejny od początku swojego dyżuru ziewnąć i przeciągnąć się w fotelu, kiedy lewy głośnik zatrzeszczał nagle i odezwał się:

– Cztery siedem do centrali.

Uniósł leniwie górną część ciała, opierając się rękami o niski stół, na którym rozstawiono aparaturę.

– Drugi odpowiedzialny – powiedział.

– Łapiemy od kilku sekund sygnał, pobieżna charakterystyka fali zgodna z jedynką.

„Jedynka” – znaczyło: pierwsza z charakterystyk figurujących w rejestrze poszukiwanych.

To była jeszcze rutyna. Fala ogólna i słowa: „drugi odpowiedzialny do wszystkich szperaczy – nasłuch na fali pierwszej”.

Dwie sekundy potem zaczęły się potwierdzenia wraz z parametrami, i chwilę potem – informacja o wygaszeniu fali. Ale to wystarczyło.

– Trzy osiem, potwierdzam namiar. Echo dwa dwa cztery koma siedem trzy.

– Dwa pięć, potwierdzam, kąt…

Kapitan gwardii najpierw wsadził do pokoju przez uchylone drzwi głowę, a słysząc meldunki i widząc, że Delt wystukuje coś na klawiaturze, podszedł do niego szybkim krokiem.

Wprowadzenie namiarów do komputera zajęło Deltowi kilka sekund.

– Namiar Sayena potwierdzony, kąt dwieście do dwieście czterdzieści – rzucił przez ramię. – Rusz swoich.

Kapitan bez zbędnych pytań poderwał kilka pancerek, każąc im spatrolować wskazany kierunek aż do granic miasta.

– Sygnał wygaszony.

– Odczyt? – spytał Delt. Wciąż jeszcze była to rutyna, ale już wzbierała w niej gorączka.

– Prawdopodobnie fragment połączenia amtexu. Raczej wiązka kierunkowa.

– Trzymać nasłuch. Przygotować się do zapisu.

Kilka uderzeń w klawisze, potem przeskok do drugiego pulpitu. Delt nawet nie zauważył, kiedy zdążył wstać z fotela. Podniósł do ust bransoletkę.

– Drugi odpowiedzialny Delt Har – powiedział, wystukawszy cyfry kodu. – Panie Darmot, zdaje się, że mamy w pobliżu Sayena Meta. Tak. Nie. Sprawdzę. Właśnie ogłaszam.

– Wrzuć makietę – powiedział przez ramię, wciskając przycisk alarmowy. Znudzona, włócząca się sennie po korytarzach ochrona, zaczęła wracać na swoje miejsca, prostować się i rozglądać czujnie. Kilka sekund.

Delt w podnieceniu sięgnął po kubek i wysuszył go do dna. Znowu cisza, ale już nie cisza znudzona, tylko pełna napięcia.

– Fors 6, miasto czyste, podejrzanego ruchu brak – mówił tymczasem drugi głośnik. I chwilę potem: – Jakiś flajter stoi przy granicy miasta, tuż za blokadą.

– Sprawdzić – rzucił kapitan.

Znów cisza. W pół minuty po ogłoszeniu alarmu wparował do pokoju pierwszy odpowiedzialny. Stanął bezradnie za plecami Delta.

– Wrzuć makietę – powtórzył Delt. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że holoekran jest już spakowany. Znowu kilkanaście uderzeń w klawisze, żeby przerzucić szkic sytuacyjny na rezerwowy ekran. Szlag, rezerwowy też już odłączony i spakowany.

– Fors 8, tam stoi jakiś wóz z Instytutu. Podejść do nich?

Jaki znowu wóz, zdziwił się Delt.

– Numer – rzucił do kapitana.

– Fors 8, sprawdź numer.

Chwila ciszy, krótsza od poprzedniej.

– Nie oddaje sygnału. Prawdopodobnie wyłączony namiernik.

Pierwszy odpowiedzialny złapał wreszcie, o co chodzi. Bez słowa zaczął sprawdzać na drugim pulpicie rozlokowanie wozów Instytutu.

– Powtórz dane.

– Granice miasta, dwieście trzydzieści siedem, sektor siedem dziewięć.

– Tam nie ma prawa być naszego wozu!

– Zatrzymać go i… zaczął Delt, ale w tym momencie głośnik kapitana odezwał się znowu:

– On ucieka! Idę za nim!