Выбрать главу

– Nie ma głupich. Chcę rozmawiać co najmniej z docentem Arpanu. I chcę go mieć na wizji.

– Zastanów się, Hornen. Chyba zwariowałeś. Myślisz, że będziemy dla ciebie ściągać docenta?

– Jak wolicie. Chwila ciszy.

– Dobrze. Poczekaj. Zobaczymy, co się da zrobić.

Milczeli, ale nie przerywali połączenia. Musieli teraz zdrowo pluć sobie w brodę, że pozwolili mu się tak zbliżyć do Instytutu. Sam tego nie rozumiał. Ale dobrze, ostatecznie lepiej dla niego. Czekał. Od czasu do czasu odpowiadał coś do mikrofonu, zwlekał, kręcił. Zaciskał prawą dłoń na dźwigni startu. Był spokojny jak nigdy, przygotowany. Myślał o Ronię. Strasznie mu się chciało myśleć właśnie o niej. Szkoda, że już nic z tego nie wyjdzie. A potem, chyba po całych latach czekania, kiedy już otaczający go pierścień zacisnął się i znieruchomiał, gwałtownie ściągnął dźwignię do siebie. To było wszystko.

Przelazł jakoś w końcu przez te filtry, szlag by ich skurwysynów. Pobudowali sobie ten cały kram jak na wojnę. Przez chwilę tarł oczy i pluł drobnymi ziarnkami czegoś, co wypełniało pochłaniacze. Maska i tak była do bani, ziarna dostały mu się do ust. Niechcący rozgryzł jedno i teraz paliło go w gardle jak sto sukinsynów. Całe szczęście, że te cztery warstwy białych granulek, rozdzielone półprzepuszczalnymi membranami, zatrzymywać miały jakieś tam świństwa, a nie desperata z plazmowym nożem w łapie.

Wyprostował się – tu, w awaryjnym kolektorze miał trochę miejsca. Przez główny byłoby krócej, ale tam nawiew szedł non stop, urwałoby mu chyba łeb. Otrzepał się z grubsza. Spodnie w strzępach, włosy, ręce i nogi wytytłane w tym syfie. Dalej powinno być już łatwiej. A przynajmniej w miarę czysto. Byle tylko cicho – gdzieś z boku musiał znajdować się właz dla konserwatorów, może tylko cienkie drzwiczki dzieliły go od jakiegoś przyczajonego bezpieczniaka. Bo znalazł się już za pierwszą linią ochrony, tak jak to tłumaczył w Trumnie Sayen. Teraz kilkadziesiąt metrów prosto i w górę, i w prawo, z powrotem do kanałów wentylacyjnych, obsługujących nadziemną część budowli. I w studnię. Wszystko dobrze, tylko ta studnia…

Wyciszył namiar do zera, na wszelki wypadek. W razie czego zawsze mógł popatrzeć na skalę. Zresztą tutaj, za drugim filtrem, plątanina stawała się bardziej przejrzysta, a może po prostu lepiej ją zapamiętał z symulatora. Bez trudu znalazł właściwe odgałęzienie. Po kilkudziesięciu krokach, schylając się z każdym coraz bardziej, musiał klęknąć i poruszać się na czworakach. Od czasu do czasu mijał schodzące w dół i w lewo kratki wywietrzników – z niektórych sączyła się delikatna poświata. Sunął po chropawej, starej blasze, uważając, żeby nie hałasować. W ciszy zdawało mu się, że jego tętno rozbrzmiewa po całym szybie echem gigantycznego kafara. W dodatku potwornie wierciło go w nosie. Jasna cholera, dlaczego nie włożyłeś tej maski od razu, cymbale! W desperacji zsunął maskę na policzek i chwycił się za nos. Mało go sobie nie urwał, zaciskając aż do potwornego bólu. Pomogło, tylko oczy zaszły łzami.

Nie liczył kroków ani uderzeń serca, znajdował się już w środku, może jakieś parę metrów powyżej poziomu ziemi – chociaż poziom ziemi był w tereańskich miastach pojęciem dość względnym. Oni tam, na zewnątrz, na pewno zaczęli. Szybciej, zasrany poeto, szybciej… Stuknął lekko głową w zamykającą tunel przegrodę. Upewnił się jeszcze, spoglądając przez chwilę na fosforyzujący wyświetlacz trasera.

Znowu blask noża, oślepiający aż do bólu przywykłe do mroku oczy. Wytopił przejście już w trzech czwartych, kiedy gwałtowny świst drącego się na postrzępionej grodzi wichru przypomniał mu o przylgach. Baran. Skleroza cholerna, cymbał! Założył przylgę na prawą rękę, dopiął pasek i zacisnął palce na rękojeści, szukając włącznika magnesu. Jest. Przybiło mu łapę do grodzi, aż łoskot poszedł. Ostrożnie, palancie. Lewą ręką dokończył wycinanie przegrody, po czym ostrożnie przeniósł postrzępiony płat grubej blachy za siebie i ułożył na płask, żeby znowu nie narobić hałasu. Wystawił rękę – dęło jak cholera. Teraz, zdaje się, będzie tak już do końca. To nic – do sztolni jeszcze parę metrów.

Ściągnął buty i skarpety, żeby założyć przylgi do nogi. Dłuższą chwilę mocował się z nimi, sprawdził jeszcze, czy duży palec trafia na włącznik magnesu – trafiał, dobra, teraz łapy.

Wczołgał się w porywisty nurt zimnego jak lód powietrza i przepełzł jeszcze tych kilka metrów do ostatniej kratki, oddzielającej go od sztolni. Musiał trzymać się na magnesach, inaczej przecisnęłoby go przez nią w plasterkach. Nóż, cztery cięcia, ponowne założenie przylgi na prawą rękę – parę sekund. Swołocka kratka wyśliznęła mu się z ręki i poleciała gdzieś w dół, w czeluść szybu. Nie usłyszał odgłosu upadku – może za daleko, a może po prostu pęd powietrza, urywający mu uszy, zagłuszał wszystko.

Dobra, Kensicz, tu się zaczyna gimnastyka. Żeby sięgnąć uzbrojonymi w magnesy dłońmi przeciwległej ściany musiał wychylić się niemal do pół uda. Poleciałby w dół, gdyby nie ściągnęły go przylgi, ale i tak rozpięło go jak pająka nad bezdenną przepaścią, z głową dobre pół metra niżej dupy. Opanował z trudem panikę. Spokojnie. Lewa ręka dziesięć centymetrów w górę. Teraz prawa. Lewa. Prawa. Lewa na bok. Teraz uwaga, noga… O kur… uff. Dobra.

Dyszał ciężko, pot zalewał mu oczy, rzeźbiąc głębokie bruzdy w pokrywającej twarz pyłowej skorupie. Duszno, cholera, zrzucić tę pieprzoną maskę… trudno, znowu zapomniał. Obrócił się bokiem do dziury, przez którą wpełzł do szybu. Tak było łatwiej – szyb miał przekrój prostokąta, jakieś metr dwadzieścia na sześćdziesiąt centymetrów. Podciągnął nogi wyżej, przylegając plecami do zimnej blachy. Dyszał. Zaraz płuca wyrzyga. Jeszcze ten wiatr prosto w dupę, zadzierający kurtkę na głowę, tak silny, że niemal można by na nim usiąść, Dobrze. Na spocone ciało pewnie niezbyt zdrowy, ale pomoże przy wchodzeniu. Kurwa mać, Boże święty, ze trzydzieści metrów. Ostatnia prosta. Serce wali jak zwariowane.

Spokojnie. Wszystko idzie dobrze. Czuł, jak mu włosy siwieją. Przepraszam, chłopcy, wysapię się przez chwilę. Muszę tu odrobinę ochłonąć, bo spuchnę przy wchodzeniu. Boże, żeby to już. Boże, pomóż, kurwa, pomóż, błagam cię, ja cię nigdy nie proszę o nic. Przymknął oczy.

Ruszył jednak wcześniej, gdy tylko oddech wyrównał mu się jako tako. Szybko chwycił odpowiedni rytm – lewa ręka, wyłączyć, w górę, włączyć, prawa, wyłączyć, w górę, włączyć, lewa noga, prawa noga ręka noga ręka noga włączyć wyłączyć – drapał się jak prusak po ścianie kuchennego zlewu. Czuł tylko, pod sobą i nad sobą, te kilkadziesiąt metrów tonące w mroku i starał się nie myśleć, co by z niego zostało, gdyby odpadł. Równo, ciągle do góry, Boże, co my innego robimy przez całe życie, tylko zapierdalać i zapierdalać coraz wyżej, aż na sam top, aż do Ciebie, chociaż łapy bolą, jakby obdzierane z ciała, ołów w udach, kręgosłup trzeszczy, serce wyrywa się z piersi, a dupa ciągnie w dół jak narzutowy głaz. I nie ma zmiłuj, nie ma dziwne. Boli? Musi boleć. Rzęzisz? Płucami rzygasz, oczy wypadają z orbit i dyndają na niteczkach nerwów? Tak musi być. Pchaj się do góry, na przekór wszystkim, na przekór sobie, a jak nie, spierdolisz się cholera wie jak głęboko. Nie ma co stawać, robić sobie pikników – tu jest kanał, zasrana sztolnia aż do nieba, tu się nie siedzi po to, żeby było dobrze, tylko żeby doleźć na górę.

Jak każdy niezbyt zamożny Tereańczyk miał względnie dobrą kondycję, wyrobioną nieustannym wspinaniem się po schodach, nieraz na ciężkiej bani, na wysokie piętra, gdzie rzucił łaskawy przydział kwaterunku. Mimo to już w połowie drogi zaczął puchnąć. Chciało mu się rzygać, krew rozsadzała skronie. Zatrzymał się jednak tylko raz, kiedy drogę zagrodziła mu rozpięta w poprzek sztolni siatka. Nie było jej na symulatorze. Parę minut ekwilibrystyki z wycinaniem otworu, wisząc na trzech punktach podparcia, z paskiem przylgi w zębach. I potem znowu do góry. Zaczął liczyć, żeby czymś zająć mózg, tonący powoli w lepkiej, gęstej mazi strachu. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Masze – rują – ofi – cery. – A za – nimi – kurdu – pelki – powpa – dały – do bu – telki. Idiotyzm, kurwa. Do góry. Obudź się, spasiony skurwysynu. Byłoby mądrze z twojej strony, gdybyś się obudził. Idę cię zabić.

Jak przez mgłę dostrzegł, że fosforyzujące światełko zawieszonego u szyi trasera zaczyna nagle migać. Zatrzymał się, opierając zlaną potem twarz o stal. Więc już. Machinalnie cofnął się o dwa kroki, aż wyczuł za plecami pustkę. Opadł bezsilnie w otwierający się za nim wylot poziomego kanału. Jeszcze odkleić stopy, przewrócić się na brzuch i pełznąć, pełznąć, znacząc ślad kroplami potu i krwią z rozdrapanych na dobre kolan, ślizgać się po własnych wydalinach jak ślimak, w rozsadzającym uszy huku bijącego serca, uzupełnionym rzężeniem rwących się płuc.