Выбрать главу

Opadł ciężko i znieruchomiał.

Kiedy podniósł głowę, uświadomił sobie, że zemdlał. Że może leżał tam parę godzin, może całą dobę. Rozpaczliwie przerzucił dłoń naprzód, przegubem ręki przed oczy. Dwadzieścia dwie minuty. Jeśli zemdlał, to najwyżej na parę minut. Boże, już nie mógł. Mięśnie z ołowiu, nie chciały go słuchać. Łeb bolał przy każdym ruchu, jakby coś rozsadzało go od wewnątrz. Paw w gardle. Mógłby go rzucić i ślizgać się po nim, gdyby nerwy nie założyły na gardło bolesnej klemy, uniemożliwiającej przełknięcie śliny, uniemożliwiającej nawet złapanie głębokiego oddechu.

Pełzł dalej. Jeszcze jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów. Bladozielona wskazówka trasera dochodziła już do końca skali.

W bok, w lewo zobaczył długie na grubość muru – niezły kawał betonu, obliczony chyba na ciężkie bombardowanie – zakończone kratami wywietrzniki kanału. Poruszające się leniwie wiatraczki mieliły jaskrawe światło lamp z korytarza. Bo to był korytarz. To musiał być korytarz. Liczył wywietrzniki. Przy piętnastym opadł nosem na cementową szlichtę i dyszał. Wyczuł przed twarzą jakiś wąski biały skrawek. Podniósł go do oczu. Cieniutki biały plastik, ciężki jak ołów. Na nim, wypisane równymi literami: GRATULACJE, POETO. DO ROBOTY. SAYEN.

Musiał zatkać sobie pięścią gębę, żeby nie wybuchnąć wariackim, histerycznym śmiechem. Wiedziałeś, że dojdę, sukinsynu. Wiedziałeś, kogo wysyłasz. Niech cię szlag. Kiedy on to tutaj rzucił, i jak?

Zatrzymał palcami kręcący się leniwie wiatraczek. Znowu nóż, przygaszony do minimum. Miotacz na udzie, podciągnąć pod pachę. Wypruć te całe bebechy spod kratki, położyć na bok. Odczekał, aż oczy się przyzwyczają, i ostrożnie przylgnął policzkiem do splecionych drutów. Ten sam cholerny fragment korytarza, w którym tyle razy spotykał Ją, chłodną panią, wtedy, przy trenażerze. Pusty. Boże, niech to będzie prawda. Pusty. Puściutki. Cztery dotknięcia płomiennym ostrzem – jeszcze chwila spokoju, skupienia, zebrać się w kupę i – teraz, wypchnąć to świństwo i naprzód, przytrzymać się rękami metalowych kasetonów zawieszonych nieco niżej pod sufitem, prześliznąć się między nimi – i skok na puszysty dywan korytarza.

Już!

– To jakiś wariat – oznajmił spokojnie Delt Har, spoglądając przez szybę na malutki flajter, stojący na samym środku opustoszałego parkingu Instytutu.

– Wiem dobrze, że grasz na czas, Hornen. To już nie ma sensu. Nie masz na co liczyć. Wyjdź z wozu z podniesionymi rękami. Masz moje gwarancje i musi ci to wystarczyć, bo stracę cierpliwość.

– Trać.

Har pokręcił głową i wyłączył mikrofon.

– Cholera, ja bym go trzasnął. Nie wierzę w tę bombę, to blef – mruknął siedzący obok niego ochroniarz – w dodatku głupi. Gość nie ma pojęcia, co to jest zabezpieczenie Instytutu.

– Nie chrzań – powiedział ktoś z tyłu. – Jest rozkaz, żeby brać żywcem. Krzywdy już i tak nam nie zrobi.

– Szesnaście piętnaście, gotowy.

– Ile do zblokowania emiterów? – rzucił za siebie Har.

– Z pół minuty.

Odetchnął ciężko. Dobra, siedzi w sieci. Nie wyjdzie. Zasuną mu pigułę i zabiorą, spokój, czysta sprawa. Odwrócił się. Wnętrze pokoiku, który gościł centralę ochroniarzy było gęsto wypełnione.

– A wy tu na cholerę? Jazda, ale już – sięgnął po odstawiony na monitor kubek. Ruszyli się powoli, ale zanim którykolwiek wyszedł, drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Dermot. Podszedł do szyby, poprawiając nerwowo okulary.

– Coś nowego?

Har powtórzył zwięźle to samo, co wcześniej meldował przez bransoletkę.

– Stoi – dodał. – Za chwilę go zdejmiemy.

Dermot otworzył usta, żeby coś powiedzieć.

Nie zdążył. Ni stąd, ni z owad nieruchomy dotąd flajter poderwał się nagle do góry z maksymalną prędkością i zostawiając za sobą smużkę dymu z dopalaczy runął wprost na nich, na ścianę budynku. Nie doleciał. W ułamku sekundy rozległ się huk i pojazd rozerwany został na strzępy kilkoma jednoczesnymi trafieniami z działek udarowych, ustawionych na rogach dachu obydwu najbliższych skrzydeł. To zadziałały automaty. Jeszcze przez chwilę trwała palba do frunących w stronę Instytutu części.

Zrozumieli to dopiero po chwili. Jedna z szyb rozsypała się w drobny proszek, na chwilę oślepił ich potworny błysk. I to wszystko. Flajter zniknął. Tylko w dół, na wybetonowane podjazdy Instytutu, posypało się trochę szczątków.

– Blefował, swołocz – wydusił z siebie Dermot po dłuższym milczeniu, dłubiąc palcem w lewym uchu.

– Wariat – rzucił ktoś, wzruszając ramionami. Pół minuty potem Har stał na dole, zadumany, oglądając na wpół stopione szczątki flajtera.

– Panie Dermot, czy senator… już wie? – spytał unosząc do ust bransoletkę.

– Nie twoja sprawa – odpowiedział Dermot, spoglądając na niego z wysokości kilkunastu pięter. Nie uważał za stosowne udzielać informacji, że senator kategorycznie zabronił się budzić. Chyba, że dostaną któregoś żywcem. Źle. Jeden wysadził się w powietrze, drugi wpakował na blokady… Dermot nic z tego nie rozumiał. To było żałosne. Trzeba wiedzieć, kiedy się przegrało, i umieć się z tym pogodzić.

Rozejrzał się po zatłoczonym korytarzu. Przy każdym oknie tkwiło po kilku gapiów. Zlecieli się z całego Instytutu. Senator pewnie śpi dalej. Ma twardy sen, no i zatyczki w uszach.

Spokojnie kazał im wracać na swoje miejsca. Słuchali niechętnie, z wyraźnym ociąganiem.

– Panie Dermot – odezwała się bransoletka głosem pierwszego odpowiedzialnego. – Jest połączenie z Hynien, kapitan Tonkai. Twierdzi, że to bardzo pilne. Przełączyć?

– Przełącz.

Kensicz zeskoczył na puszysty chodnik w korytarzu. Lustro. Szybkim krokiem podbiegł do drzwi, trzymając odbezpieczoną broń w pogotowiu. Drzwi były otwarte. Wślizgnął się bezszelestnie.

Ten sam pokój, dokładnie ten sam. Tylko już nie wyrysowany na granacie ekranu złotymi liniami, ale prawdziwy. Skąd ty go tak dobrze znasz, Sayen? Skąd?

Serce waliło mu w piersi. W oczach się mgliło. Spokojnie. Pusto. Kątem oka spostrzegł kamienną wazę. Zawieszony na szyi namiernik zwariował. Wyłączył go. Przeszedł przez pierwszy pokój, szarpnięciem otworzył drzwi następnego. Nogi mu drżały. W kolanach miał watę.

Boże, niech to się uda. Błagam, Boże.

Jak automat, jakby poruszała go cudza ręka, wszedł do następnego pokoju. Człowiek leżał na szerokim tapczanie, w koszuli i spodniach, nakryty kocem. Przed tapczanem stały jego buty. Kensicz dostrzegł jeszcze, że na uszach miał założone jakieś słuchawki, a oczy zasłonięte czarną przepaską.

Podniósł lufę. Nie mógł. Nie mógł. Chryste Panie, nie mógł mu tak wygarnąć w plecy.

Boże.

Wlokąc po dywanie ciężkie jak z kamienia nogi, podszedł do leżącego i z całej siły szturchnął go lufą pod żebra.

– Obudź się – wychrypiał, ledwie słysząc swój głos – Przyszedłem cię zabić.

Był mały, jakoś cudacznie pokręcony… Kensiczowi przeleciało przez głowę, że morduje bezbronnego i jeszcze w dodatku inwalidę. Poruszył się gwałtownie, sięgając do twarzy. Nie! Nie chciał widzieć jego oczu. Za żadne skarby świata!

Zacisnął mocno powieki i ściągnął spust.

Rozdział 25

„Nie wychodź synku na ulicę

Nic ty

Popłynie znów po bruku krew

I matek łzy

Psy już szarpią obroże

Łakną naszej krwi

Nic wychodź teraz na ulicę

Nic ty”

Gct Kensicz „Matka”, wyk. y.esp. „Spidcren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisją kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak walorów artystycznych.)

Był spokojny, tak spokojny, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Czegóż miał się bać? Pocisk przebiegł drogę. Stało się, co się musiało stać, prędzej czy później. Szarpnęło nim tylko, wtłaczając bezwładne ciało w fotel, a potem pozostał jedynie pęczniejący nagle wokół blask i dzwonienie w uszach, narastające aż do przeraźliwej ciszy.

I tylko trochę było mu żal. Potwornie żal tego niespełnienia, tych lat, nie zmarnowanych przecież, bo na pewno ich nie zmarnował, ale coś mu w życiu uciekło, coś stracił bezpowrotnie – i w ostatniej chwili, gdy ściągał do siebie z całej siły dźwignię startu, przyszło mu po raz pierwszy do głowy by zastanowić się jak żył. Bo był dobrym fajterem, i nic sobie nie miał do zarzucenia. Lecz czy był dobrym człowiekiem, czy w końcu naprawdę pozostał człowiekiem, czy może tylko zaszczutym zwierzęciem? Czy w dzikim pędzie nie zgubił czegoś najważniejszego, o co spytają go tam, po drugiej stronie – nie wiedział.