Выбрать главу

Zamachowca nie było. Nie było. NIE BYŁO. Estakada – pusta. Miejsce, skąd miał strzelać – puste. Droga, którą miał uciekać – pusta. Tylko gdzieś dalej biegnący ku niemu człowiek w marynarce, jeden z punktów dalekiej obstawy prezydenta, który w otoczeniu czterech ludzi wchodził właśnie po majestatycznych, wielkich schodach pałacu.

„…sytuacji, wobec rozkładu władz wolnej Terei na nas, żołnierze spoczął obowiązek…”

Widział dokładnie odległą o kilkaset metrów grupkę i siwą głowę Ouentina w samym jej środku.

– Panie kapitanie…?

Ochroniarz krzyczy coś, nagle wyciąga broń – Frost machinalnie kieruje ku niemu lufę odbezpieczonego miotacza i ściąga spust.

Zamachu nie było. Prezydent żył.

„…Ofiarność i poświęcenie, a zwłaszcza posłuszeństwo przełożonym…”

Prezydent żył. Ale Warnoff nie mógł o tym wiedzieć. Przeklęci socjonicy, zmarnowali wszystko. To on odpowiadał przed Warnoffem za socjoników.

– Panie kapitanie!!!

„…najwyższej racji stanu…”

Koniec. Wszystko na darmo. Bunt nic nie da, inne jednostki rozniosą ich, Ouentin zrobi swoje, nie dziś to jutro. Rozejrzał się jeszcze raz bezradnie, niemal ze łzami w oczach. Na dole, na schodach pałacu wyraźne ożywienie, czyjeś wyciągnięte ramię – mało ochroniarzy, i chyba tylko telepaci. Gwardziści, których tylu kręciło się po Hynien przez cały dzień, zniknęli.

„…honoru i sumienia…”

Na podjęcie rozpaczliwej decyzji pozostały mu już tylko ułamki sekund. Zresztą decyzja była tylko jedna. Waliło się wszystko, w co gorąco wierzył, przyszłość i krwawo okupiona wolność Terei. I jego własna. Bunt rozpędzał się, Warnoff, nieświadom niczego ciągnął swoje przemówienie – ale prezydent żył. Czeng Frost nie miał czasu na zastanowienie.

Rzucił się do wnętrza pancerki, odepchnął kierowcę i wpadając za stery, kopnął akcelerator, aż wgniotło wszystkich w fotele. Pancerz zadudnił ciężko pod uderzeniami udarowych miotaczy.

Obstawa prezydenta nie jest przeznaczona do zatrzymywania wozów opancerzonych. Składa się z ludzi o doskonałym refleksie i orientacji, niezawodnych w strzelaniu i walce wręcz, ale uzbrojonych w lekką broń. W historii Terei tylko trzy razy zdarzyły się próby zamachu na dostojników, nie do końca zresztą wiadomo, czy nie sfingowane. Ochroniarzy było zaledwie kilku, a zewnętrzny pierścień gwardii nie istniał. Toteż pancerka żandarmerii przeszła bez najmniejszego trudu aż do schodów pałacu i ze zgrzytem rąbnęła ciężko o kamienne stopnie, przechylając się na lewą stronę.

„…wolności…”

Czeng w chwili uderzenia pancerki trzymał się już rękami za krawędzie otwartego włazu; podciągnął się i wychylił przez pochylony luk, ściskając w dłoni miotacz.

Ułamek sekundy potem pancerz rozjarzył się nagle i lewa ręka Prosta zwisła bezwładnie. Chwilę potem doszedł go drugi strzał, celniejszy. Ale ta chwila wystarczyła mu, by skierować lufę miotacza ku rozpierzchniętej nagle grupie oficjeli. Charakterystyczna, sprężysta sylwetka Ouentina padająca właśnie na ziemię, zasłaniana przez dwóch ochroniarzy. Jeden z nich podcinał mu nogi, drugi wczepiony w jego kark, starał się upchnąć prezydenta pod sobą, tak, żeby nic nie wystawało. Jęki i krzyk potłuczonych żołnierzy. Spust. Długa seria z ciężkiego wojskowego miotacza tnie całą trójkę na pół razem ze schowanymi pod marynarkami kamizelkami ochronnymi. Długa, bardzo długa seria, zanim kolejna eksplozja i rosnący wkoło żar nie wyrwały mu z ręki rozpalonej broni i nie wtrąciły go w pozbawioną dna studnię ciemności.

Mokarahn patrzył na niego spokojnie, z kamienną twarzą. Sala posiedzeń na dwudziestym piętrze Instytutu była pełna.

– Hm, tak, kapitanie Tonkai – powiedział Mokarahn. – Kolejna sprawa na porządku dziennym, to właśnie wasza sprawa.

Tonkai podniósł się sztywno, przyglądając się w milczeniu twarzom zebranych wokół stołu pułkowników. Po raz drugi w ciągu kilku dni stawał przed nimi, ale od tego czasu trochę się zmieniło. Wtedy to on mówił. Teraz mógł już tylko słuchać. Słuchać i milczeć.

– Prowadzenie przez pana sprawy Sayena Meta spotkało się z zarzutami, które zapewne są panu znane…

Tonkai milczał. Od chwili, gdy dowiedział się, że nowo zaprzysiężony prezydent Blom zatwierdził nominację Mokarahna na dyrektora Instytutu IV Strefy łudził się jeszcze nadzieją. Ale teraz nadzieja opuściła go ostatecznie. Czuł wbite w siebie nienawistne spojrzenia Lindena, Mogavero i innych pułkowników. Mokarahn nie będzie go bronił. O nie, sam musiał się czuć zbyt niepewnie. Zatańczy teraz na tylnych łapkach. Jako szef operacyjnego był nie do ugryzienia. Na dyrektora mieli dość haków, żeby nie martwić się o jego lojalność.

Nie, nie było na co liczyć. Boże, jak te skurwysyny mogły do tego dopuścić? I jak on mógł tak się spóźnić, tak nie pomyśleć? Ot, poszło w pizdu…

Mokarahn mówił swoim normalnym głosem i nie unikał spojrzenia Tonkaia. Nie czuł się zmieszany. Niby dlaczego miałby się czuć?

– Nie zdołaliście rozszyfrować prawdziwych pobudek Sayena Meta, mimo iż jego psychopatyczne skłonności wyraźnie odznaczały się w charakterystyce psychologicznej, którą opracowywał pan ze swoją ekipą…

– Moi chłopcy… – zaczai wbrew sobie.

– Za błędy personelu technicznego odpowiada oficer nadzorujący pracę. Niech pan nie przerywa, kapitanie – zgasił go natychmiast Mokarahn. – Oczywiście, wszyscy odruchowo doszukiwaliśmy się politycznego tła działalności Meta. Nawet nieodżałowanej pamięci senator Borden nie docenił obsesyjnej nienawiści, jaką żywił do niego bratanek, co nawet doprowadziło przejściowo do tragicznych nieporozumień pomiędzy zmarłym a obecnym prezydentem…

Ciekawe, pracował pod Mokarahnem tyle lat i nigdy by nie przypuszczał, że to aż taki sukinsyn. Każdy ma prawo być świnią, ale przecież, kurwa, muszą istnieć jakieś granice, myślał Tonkai. Ale milczał.

Mokarahn tymczasem zasypywał go stertą zarzutów. Trumna. Oczywiście. Utrata Wodena. Przeoczenie roli Geta Kensicza. Jak pan mógł, kapitanie, nie wpaść na to, że Kensicz to zerowiec, skoro nikomu innemu to nawet nie przyszło do głowy? Przecież hipotezy o istnieniu tak zwanej zdolności zerowej, nigdy nie udowodniono w praktyce… Rażące uchybienia proceduralne, o tak, tym zawsze można każdemu przypieprzyć, jak już nie wiadomo, co wymyślić.

Słowa Mokarahna padały w ciszy sali narad jak kamienie. Nawet ich nie słuchał. Przepadło, myślał z goryczą, wciąż nie umiejąc się z tym pogodzić. Jak to się mogło stać? Gdzie popełnił błąd? Ten świat jest jednak stertą złośliwych idiotyzmów, nikt i nic sobie z nimi nie poradzi…

– Czy ma pan coś na swoją obronę?

Zaśmiał się gorzko w duchu. Ma, oczywiście. Że to wszystko gówno, że nowa wersja wydarzeń nie trzyma się kupy. Sayen przekupił Faetnera, opanowany psychopatyczną nienawiścią do senatora. Akurat. Gówno, gówno i gówno. Wszyscy doskonale wiecie, że to Blom go zamordował, i prezydenta także. I wszystkich świadków. I co chcecie ode mnie usłyszeć? Może to, że Blom nie nacieszy się fotelem? Borden umiałby sobie poradzić, ale nikt inny. Zresztą, jakie to ma znaczenie!

– Uznaję słuszność przedstawionych mi zarzutów, panie nadpułkowniku – powiedział spokojnie, podnosząc głowę. – Jestem wstrząśnięty, że wskutek mojej niekompetencji i braku doświadczenia doszło do tak tragicznych następstw – głos mu zadrżał. Powinien jeszcze uronić łzę. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

I już wszystko jasne. To jego wina. Wszystko jest jego winą. Pozostali mogą odetchnąć z ulgą. Patrz, kurwa, Tonkai, na co ci przyszło…

– Oczywiście, nie oskarżamy pana, kapitanie, o złą wolę – odezwał się pułkownik Linden. – Wierzymy, że sprawa waszej żony to niedopatrzenie, które mogło się przytrafić każdemu… no, ale fakty są faktami i jak to się mówi, trzeba z nich wyciągać wnioski. Nie powinniśmy ukrywać, że wszyscy popełniliśmy błąd, dopuszczając do zbyt pochopnej habilitacji naszego młodego kolegi – kiwaj, kiwaj tym łbem, akurat uwierzę w twój smutek.

– Nie pozostaje mi nic innego – podjął po chwili Mokarahn – jak postawić oficjalny wniosek o weryfikację połączoną z przeniesieniem służbowym…

Ronię! Ronię! Gdzie jesteś?! Ronię!

Historia na pewno będzie pisała o wydarzeniach, które miary miejsce w Rotterze kilka dni po śmierci senatora Bordena. Bo Rotter to miejsce, które Historia polubiła szczególnie. Będzie się potem długo, na wielu ciężkich stronicach analizować przyczyny i tło zajść, rozrysowywać ogromne wykresy, grzebać się w stertach faktów i dopasowywać je do obowiązujących teorii socjonicznych, wyginając je przy tym w karkołomne zygzaki.