Выбрать главу

Więc miasto uspokaja się powoli. Jeszcze tylko w zaułkach, podziemnych garażach, tunelach kolejki miejskiej i setkach innych miejsc trwa polowanie. Po dwóch, po trzech na jednego. Zdyszani, zaszczuci, otumanieni gazem, z rozpaczą w sercach zbierają się w małe grupki, Rycerze Prawa rozbijają je, ganiają zdyszanych, żeby ich zabić – czasem sami obrywają, jeśli natkną się na przewagę liczebną. Mimo wszelkich wysiłków sporo sprzętu trafiło do niepowołanych rąk. Tak więc zabawa trwa i potrwa jeszcze długo. Łowy.

Hornen nie może już na to patrzeć. Chciałby uciec, ale nie może wyrwać się z pajęczego uścisku. Nie może się poruszyć, nie może nawet zamknąć powiek. Sprzężenie nie da się przerwać, musi dojść do końca sekwencji. Więc patrzy. Musi patrzeć. Jest tam. Widzi rozciągniętą na ziemi dziewczynę, z którą zabawiają się podochoceni gwardziści o czerwonych twarzach i narkotycznym wzroku – Chryste, ona ma takie same włosy jak Ronię – widzi chłopaka trafionego w potylicę gazowym granatem, z głowy pozostały jedynie jakieś strzępy na karku, widzi staruszkę, którą udusiły w jej własnym mieszkaniu gazy obezwładniające. Resztki trupa gwardzisty, rozerwanego przez tłum na strzępy. Szuka rozpaczliwie trupów gwardzistów, liczy je. Jest ich mało, przerażająco mało, Hornen aż dławi się własną bezsilnością, czuje potworny, ściskający ból gdzieś w środku, zaciska pięści i poci się. Ale może tylko patrzeć. Czuje, że nie wytrzyma już tego dłużej – i nagle obraz rozmywa się na ułamek sekundy i przeskakuje, jakby przełożono gwałtownie czytnik na holopłycie. Jest już zmierzch. Dym rozwiał się, tłum zniknął, gniew ostygł. Pozostała tylko bezsilna rozpacz, łzy i zapiekła na wieki dzikość w oczach tych, co zdołali się zgubić w labiryntach ulic, pobunkrować w piwnicach i na schodach, tych, których ktoś litościwie wpuścił do mieszkania (ale lepiej nie ryzykować). Miasto w zasadzie nie ucierpiało – tylko okolice Placu Centralnego wymagają gruntownego remontu. Więc, chociaż już ciemno, wyrwani z łóżek, odciągnięci od źródełek pracownicy służb miejskich ruszają na ulice, aby pod okiem przechadzających się gwardzistów czyścić nawierzchnie, rozrzucać usypane prowizorycznie barykady, wstawiać nowe szyby, ustawiać nowe słupy trakcyjne, wywozić pogruchotane wraki rollerów – i kląć przy tym z całej duszy tych rozwydrzonych bandytów, którzy narobili im, kurwa, tyle roboty. Klną ich też pracownicy szpitala i służb funebralnych, chociaż tym ostatnim, stanowczo zbyt nielicznym w stosunku do zwiększonego gwałtownie zapotrzebowania, pomagają ofiarnie wydzielone oddziały gwardii.

W centrum operacyjnym eleganccy panowie gaszą papierosy, podają sobie ręce i poprawiają marynarki. W koszarach zadowoleni z siebie gwardziści odsypiają zaległości, zanim rzucą ich do następnego miasta, gdzie wykresy Instytutu wejdą w zakreślone na czerwono pasy przy górnym skraju papierowych taśm. W zamkniętych na głucho domach jarzą się długo grube tafle szkła, za którymi dziki, oszalały tłum pali, gwałci, morduje i kradnie, nie dając żyć spokojnym obywatelom. Po pustych ulicach snują się ostatnie patrole, wyłapując niedobitków, usiłujących się przedrzeć przez otaczający centrum miasta krąg.

Niektórym się udaje. Korzystając z mroku przemykają pod ścianami, kryjąc się czujnie, gdy potłuczone szkło zachrzęści pod podkutymi buciorami. Pojedynczo, po dwóch, trzech. Przeskakują chyłkiem parkany, przekradają się przez podwójne bramy, wsiąkają w mrok spokojnych, nie zdeptanych przez Rycerzy Prawa ulic. Do domów. Leżeć i jęczeć ciężko, lizać rany, zaciskać zęby – i marzyć, marzyć, śnić o gruchotaniu karków, o podrzynaniu gardeł, o powolnym, okrutnym wypruwaniu wnętrzności. I żyć odtąd z tym marzeniem. Do domów.

Idźcie.

Ofiara spełniona.

Powoli, z trudem otworzył oczy. Szklista powierzchnia ekranu. Sierp Terei przekształcił się już w półkole. Pulsujące lekko różowe kłącze wrośnięte w załamanie ręki. Zamknął powieki. Boże, czemuś nas opuścił. Czemuś o nas zapomniał. I czemu pozwoliłeś nam, żebyśmy o tobie zapomnieli.

– Popełniliśmy błąd – odezwał się głos. – Nie ruszaj się na razie. To powinno cię postawić na nogi. Nie byliśmy programowani tak szczegółowo na twoją okoliczność. Wykazujesz traumatyczne reakcje emocjonalno-wegetatywne.

– Nic mi nie jest.

– Tak. Teraz już tak.

Różowe kłącze oderwało się z klaśnięciem od skóry, pozostawiając po sobie miękką, świeżutką bliznę.

Boże, co tam się dzieje, co tam się będzie działo… A on został tutaj, niepotrzebny, bezsilny…

– Selekcja, której podświadomie dokonałeś, okazała się bardziej tendencyjna, niż się spodziewaliśmy, stąd objaw szoku. Istotnie, doszło do ostrych przesileń społecznych, zgodnie ze scenariuszem Bordena. Wypadki wymknęły się spod kontroli Instytutu, zwłaszcza w drugiej strefie… Zgodnie ze scenariuszem Sayena. Sytuacja jest teraz bardzo złożona. Każda decyzja, każde pozornie błahe zdarzenie może zmienić obraz Terei. A ty żądasz od nas, żebyśmy w tak nieprzewidywalnych warunkach interweniowali w rozwój wypadków.

Hornen usiadł ciężko, pochylił głowę na podciągnięte kolana. Dlaczego nie dałeś mi umrzeć, Boże? Czy ty tam byłeś, czy widziałeś to? I milczysz, pozwalasz ludziom na wszystko?

– Zachowujesz się alogicznie – stwierdził głos. – Mamy kłopoty ze stymulowaniem twojej równowagi. Wasz plan się powiódł. Powinieneś się cieszyć.

Tak, powiodło się. Czuł w ustach potworną gorycz. I wiedział, że ona nie minie. Dokąd w tym wszystkim ty szedłeś, fajterze? Nie pytałeś o to. Nie musiałeś o nic pytać, miałeś swoją robotę. Czułeś się w porządku. I, kurwa, jesteś w porządku. Taki jest ten zasrany świat. Ty przynajmniej możesz spojrzeć w lustro bez obrzydzenia. Zrobiłeś swoje. Powinieneś się cieszyć. Udało się.

Tak, teraz dopiero zrozumiał Sayena. Piekielne kolisko historii drgnęło. Nabiera prędkości, ociekając posoką. Wahadło ruszyło, pchnięte przez nich…

– Co chcecie ze mną zrobić? – spytał.

– Nic. Chcemy, żebyś nam pomógł – chwila ciszy. – Powinieneś udać się do przetrwalnika.

Pomóc. W czym? Co on tu robi? Boże, są takie chwile, że już tak trudno człowiekowi żyć, że tylko o jedno chce prosić: żebyś odebrał mu wzrok i słuch, i żebyś odebrał mu rozum, bo oszaleje. I żebyś zabrał serce, bo go zabije.

Zniszczą ich. Stłamszą. A Federacja będzie to badać. I nikt nie zostanie zbawiony.

Ale przeklęte kolisko drgnęło i gdzieś się toczy. I może jednak – naprzód. Może jednak do przodu. Może coś się z tego wykluje. Jakiś lepszy świat, bez Instytutów, bez socjoników, bez morderców i bez dziwacznych człowieko-roślin z przerośniętymi mózgami. Świat w którym nic nie będzie racjonalnie planowane i sterowane, tylko ludzie będą tam po prostu żyli. Wierzył w to, że kiedyś będzie taki świat. Musiał w to wierzyć. Skoro nie zabrano mu oczu ani uszu, ani serca, ani rozumu, to musiał mieć wiarę, bo inaczej życie stałoby się najpotworniejszym piekłem, jakie może istnieć.

Przeciągnął dłońmi po mokrej twarzy, odpychając gwałtownie wyrastające z podłogi kłącze.

– Nie rób tego. To ci pomoże. Kłącze przyrosło do jego piersi, szarpnął je oburącz, podrywając się.

– Nie macie prawa! Ja muszę tam wrócić! Muszę… – rzucił się rozpaczliwie do ekranu, ale dziesiątki łodyg, które wyprysnęły nie wiadomo skąd oplotło go ze wszystkich stron i zacisnęły się mocno, unieruchamiając ręce i nogi. Szarpał się chwilę, potem nagle zwiotczał w ich uścisku.

– Nie macie prawa – szepnął.

– Nie rozumiemy cię – powiedział głos, spokojny i beznamiętny, w którym nie drgały żadne uczucia, w którym nie było absolutnie niczego, prócz szmeru powietrza. – Nie chcemy używać wobec ciebie przemocy. Musisz nam pomóc. Nasi specjaliści potrzebują kogoś o takiej właśnie emanacji, jak twoja.

Uniósł pusty wzrok na ekran, wpatrując się w błękitny owal Terei.

– Muszę tam wrócić – powtórzył, czując nagle ogromną, niemożliwą do pokonania senność. Jak przez mgłę docierało do niego, że zaciśnięty powój układa go i ciągnie do odsłaniającego się korytarza. Różowe kłącze przyrosło do jego skroni.

Potem widział jeszcze, jak łodygi wloką go przez zielone jelita do komory przetrwalników. Płat liścia nasunął się na oczy, zmuszając do zamknięcia powiek. Ogarnął go błogi spokój i bezwład, zniknęło ciało, potem, jedna po drugiej, zgasły myśli.

– Muszę tam wrócić – powtórzył jeszcze bezgłośnie, gdy aksamitne łodygi układały go w pulsującym, ciepłym gnieździe przetrwalnika.

Warszawa 1985-1988