Выбрать главу

– Jakoś nie przychodzi ten pana koleś, co? – gadał Brabec, snując się w tę i we w tę.

Nie twój parszywy interes, łachudro. Przyjdzie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Brabec przerwał gadkę i, zamykając za sobą drzwi pokoju, poszedł wpuścić klientów. Nadeszła pora zakręcania kraników, pora, kiedy wszystkie męty z ulic zaczynały spływać do melin.

Hornen spojrzał na zegarek, potem pomacał dłonią ukryty za kołnierzem wzmacniacz. Taki sam, jakich używali policyjni szperacze. Ciekawe, skąd Sayen to wyciągnął. Z początku Hornen myślał, że po prostu zarżnęli jakiegoś kapucha w ciemnym zaułku. Teraz, kiedy jako tako poznał możliwości własnego sprzętu, wiedział, że do gościa z taką kostką za kołnierzem nie da się podejść niepostrzeżenie, żeby mu wsadzić nóż w plecy. Chyba, żeby miał wyłączony wzmacniacz. No, do diabła z tym, nie twój interes, Hornen.

Zapalił. Zza ściany dobiegały okrzyki bawiącego się towarzystwa. Wskazówki zegarka zbliżały się powoli do godziny, na którą się umówił. A jeżeli coś się stało? Wystarczy, że facetowi wlepili dodatkową służbę albo z jakichś tam powodów nie wypuścili go z bazy. Dobra, trzeba czekać.

Wreszcie, po paru minutach, drzwi pokoju otworzyły się. Stanął w nich Brabec wraz z łysiejącym, wysokim mężczyzną w ciemnym płaszczu.

– No. To ja was tu zostawię i przypilnuję, żeby wam towarzystwo nie przeszkadzało. Tylko skręcę jakiś flakon.

– Nie – Hornen pokręcił głową. – Przy interesach trzeba mieć czystą głowę.

– No, ale jak się już wszystko obgada, to trzeba interes oblać, bo nie wyjdzie. To zaraz…

– Nie – powtórzył Hornen ostrzej. – Idź pan już.

Dziadek wzruszył ramionami i zmył się. Zanim wyszedł, Hornen zdążył go jeszcze namierzyć. Lekki niepokój – o czym ci goście chcą tak gadać na sucho? Żeby tylko z tego kłopotów nie było…

Skierował uwagę na faceta w płaszczu. Jednocześnie poczuł, że sam jest namierzany. Obaj uśmiechnęli się prawie równocześnie.

– W porządku – mruknął Hornen, sięgając za kołnierz. – Skoro obaj wiemy…

„Lepiej tak” – odebrał. – „Dziadek może próbować coś podsłuchać, wyczułem w nim cholerne zaciekawienie. Poza tym w ten sposób zmniejszamy ryzyko tempaxowania”.

Hornen skinął głową.

„Paskudna dziura” – pomyślał. – „Jak wy to wytrzymujecie?”

„Da się przeżyć. Kogo reprezentujesz?”

„Tego, kto mnie tu przysłał”.

„A on – kogo?

„Zadajesz głupie pytania” – Hornen skrzywił się. – „Zjadłem zęby na konspirze”.

„W porządku. Domyśliłem się, kto za nim stoi. Nie przyszedłbym tutaj, gdybym podejrzewał, że to prowokacja, albo robota jakiejś poronionej organizacji w typie Roty.”

Hornen nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Gdy człowiek mówi, dobierając starannie słowa, trwa to jakiś czas. Gdy rozmawia się przez łeb, wszystko leci w ułamkach sekundy.

„Przekaż temu facetowi” – ciągnął jego rozmówca. – „że wstępne ustalenia będą dotrzymane. Może zauważyłeś ten ruch na mieście, wokół koszar i apartamentów oficerskich? To alarm. Prawdziwy alarm, nie żadne ćwiczenia. Godzinę temu stacje satelitarne zarejestrowały pojawienie się obiektu. Wchodzi właśnie na orbitę. Niektórych to zaskoczyło. Pododdział alarmowy zbiera teraz oficerów, wsadza im łby pod krany i odsyła do bazy. Meldunki do Arpanu i do strefy rządowej już poszły. Oficjalną odpowiedź dostaniemy pewnie za parę minut. Ale my już wiemy, że prezydent przyleci tu jutro. Dokładnie o osiemnastej dwadzieścia pięć ma wylądować w bazie. Będzie miał ze sobą tylko trzy flajtery. Całą ochronę zapewni nasz garnizon i miejscowy oddział bezpieczeństwa. Godzinę potem, bezpośrednio z centrum bazy, ma udać się szosą czterdzieści dziewięć do pałacu miejskiego, skąd wygłosi przemówienie przez holo. Przed pałacem będzie około 2CP°. Transmisję wyznaczono na dwudziestą pierwszą. Uderzycie w momencie, gdy będzie przechodził z pancerki do pałacu. To jest dwadzieścia pięć metrów. Obstawią tylko najbliższe otoczenie. Wizyta tajna, nikt nie może o niej wiedzieć.”

„Ochronę trzymają telepaci?”

„Policja w Hynien ich nie ma, a Instytut się nie zapowiedział. Prezydent może zabrać kilku ze sobą, nie więcej niż sześciu. Chyba byliście na to przygotowani?”

„Poradzimy sobie”.

„Nie chciałbym po was poprawiać. Żądaliście ostatecznego potwierdzenia, więc je macie. Dalszych kontaktów nie będzie. To spotkanie też jest niepotrzebne, przekaż to temu, co cię tu przysłał. Wszyscy wiemy, o co idzie gra i czym ryzykujemy”.

„Tak, wszyscy to wiemy. Powodzenia”.

Żołnierz podniósł się i nagłym szarpnięciem otworzył drzwi. Chwycił Brabeca za koszulę i wciągnął go do pokoju.

– Ja wiem, facet, że większość z was siedzi na kablu u pospolitniakow – powiedział cicho. – Jak chcesz, to kabluj, spróbuj szczęścia. Tylko pamiętaj, ja mam wielu kumpli. Nam pospolitniacy i tak mogą skoczyć, a ty w takim wypadku… Sam rozumiesz. Jasne?

Rzucił nim o podłogę jak mokrą szmatą i wyszedł. Hornen odczekał jeszcze dłuższą chwilę, nim ruszył ku drzwiom. Brabec odprowadził go w milczeniu i z przerażeniem w oczach. Ech, sprzedać kopa w ten głupi pysk. Hornen sam nie wiedział, co go powstrzymało.

Towarzystwo kręcące się po melinie nie zwracało na niego większej uwagi. Wyszedł. Schody były ciemne, tylko obok mieszkania Brabeca, płonęła żarówka. Pewnie sąsiedzi dbali o to, żeby spragniony tłum dobijał się do właściwych drzwi.

Przed wejściem w mrok powinien skupić się i włączyć wzmacniacz. Zapomniał o tym. Błąd. Na półpiętrze usłyszał za sobą nagły szelest. Kątem oka dostrzegł odklejającą się od ściany ciemną postać, sunącą w jego kierunku. Jeszcze krok – ciemna postać wyraźnie sunęła za nim.

Instynktownie odskoczył pod ścianę, wyciągając z kieszeni nóż. Ułamek sekundy. Prawa ręka, skok, uderzenie. Bez chwili namysłu rzucił się na przeciwnika, mierząc w gardło, tak, żeby tamten nie zdążył krzyknąć.

Później, kiedy miał więcej czasu i powody do takich rozmyślań, długo się zastanawiał, dlaczego w ostatniej chwili zmienił kierunek uderzenia. Powinien zabić natychmiast, żeby facet ani zipnął i wiać. Gdyby to był bezpieczniak, ta chwila słabości mogła zadecydować o wszystkim. Prawda, czekający na niego bezpieczniak nie opijałby się przedtem gorzałą. Ale ten ciężki, przepity oddech, przeciwnika, dotarł do Hornena ułamek sekundy później, kiedy już przewrócił go na podłogę i siedział mu na karku, gotów w każdej chwili poderżnąć gardło. Czyli – coś jednak nie pozwalało tak po prostu zabić, jeżeli nie miał absolutnej pewności, że klient na to zasłużył. Szregi – ten Szregi, którego pamiętał – opieprzyłby go za to. Na akcję nie wolno zabierać ze sobą sumienia, to może zbyt wiele kosztować. Rób swoje i nie kombinuj, myśleć mogłeś przedtem. Sam byłem sobie winien, że lazłem za tobą.

W każdym razie Hornenskierował rękę w bok, opalając tylko ostrzem noża ścianę. Zacisnął rękę na szyi leżącego i ściągnął jego głowę ku sobie, aż zatrzeszczały kręgi szyjne.

– Kurwa…Hornen… – wychrypiał tamtem. – Puść, to ja…

Nie spodziewał się, że usłyszy ten głos jeszcze kiedykolwiek w życiu. Poluzował trochę chwyt, ciągle trzymając wyłączony nóż przy szyi leżącego.

– Szregi? – zapytał ze zdziwieniem. Nie musiał pytać. Poznałby ten głos nawet w piekle.

– To ja… puść, łeb mi urwiesz…

Puścił. Szregi stuknął czołem o brudną, cementową płytę i przez długą chwilę dyszał ciężko, masując dłonią obolałe gardło.

Rozdział 5

„Musimy dziś przyznać szczerze i otwarcie – to my jesteśmy winni! Lata poświęceń ze strony tych, którzy w krwawym trudzie ujęli w dłonie ster naszych losów przyzwyczaiły nas do wygody, do oglądania się na władzę i czekania, aż rozwiąże ona za nas wszystkie nasze problemy. Zapomnieliśmy o tym, że dobrobyt możemy sobie zapewnić tylko my sami, naszą własną, rzetelną pracą…”

(fragment deklaracji przyjętej na XLIV Kongresie Związku Młodych Entuzjastów).

Pod bramą domu Brabeca czekał już na wychodzącego Prosta flajter żandarmerii. Powrót do bazy trwał dokładnie tyle, żeby zrzucić cywilny płaszcz i nałożyć mundurową bluzę z dystynkcjami kapitana. W kilkanaście minut po posadzeniu wozu na bocznym parkingu Frost znajdował się już w szybkobieżnej windzie, zjeżdżającej do podziemnych kondygnacji bazy. Jako jeden z nielicznych ludzi w okolicy zachowywał spokój. Nie przejmował się paniką w bazie. Co najwyżej bawił go widok zwożonych w pośpiechu zaspanych, niepodopinanych oficerów albo obsady pola wzlotów, modlącej się żarliwie, żeby dostojny gość nie zażyczył sobie przypadkiem obejrzeć popisowego startu eskadry przechwytującej. Pewnym, spokojnym krokiem dotarł do głównej sali odpraw i wylegitymowawszy się kapralowi, wszedł do środka.