Выбрать главу

Robert Sheckley

Wycieczka

1

Ukazał się Papajzan w przebraniu człowieka. Pospiesznie sprawdził, czy głowa siedzi należycie. „Nos i stopy tak jak brzucho, z tyłu dupa, z boku ucho” — przepowiedział sobie i dokładnie tak wyglądał.

Wszystkie jego systemy działały. Psychikę miał solidnie przylutowaną do szyszynki, dysponował nawet niewielką duszą na baterie. Był na Ziemi, dziwacznej planecie, w Nowym Jorku, na samym skrzyżowaniu dziesięciu milionów indywidualnych istnień. Chciał sobie grąmpnąć, ale nie pozwoliło mu na to ludzkie ciało, wobec tego uśmiechnął się, co była adekwatnym substytutem grąmpnięcia.

Z budki telefonicznej wyszedł prosto na ulice, pobawić się z ludźmi.

2

Pierwszą osobą, na którą się natknął, był grubas około czterdziestki. Grubas zatrzymał go i zapytał:

— Hej, szefie, jak stąd będzie najbliżej na róg Czterdziestej Dziewiątej i Broadwayu?

Papazjan odpowiedział bez wahania:

— Proszę pomacać wzdłuż tej ściany, aż natrafi pan na czułe miejsce. Tamtędy przejdzie pan na drugą stronę. Jest to pasaż kosmiczny, który zainstalowali Marsjanie, w czasach kiedy jeszcze istnieli Marsjanie. Wyciągnę pana na rogu Czterdziestej ósmej i Siódmej Avenue — odpowiada?

— Mądrala zakichany, kurwa twoja mać — powiedział grubas i oddalił się, nawet nie dotykając ściany, żeby sprawdzić, czy ma czułe miejsce.

Znaczna łatwość formułowania ocen o ludziach — stwierdził sam do siebie Papazjan. — Muszę to zaznaczyć w sprawozdaniu.

Czy w ogóle miał pisać jakieś sprawozdanie? Nie wiedział. Ale, naturalnie, wcale się tym nie przejął. To było do przewidzenia.

3

Pora obiadowa! Papazjan wszedł do lichej, obskurnej jadłodajni na Broadwayu w pobliżu Ulicy Dwudziestej Ósmej.

— Poproszę hot-doga; wasz zakład słynie z hot-dogów — zwrócił się do barmana.

— Słynie? — uśmiechnął się krzywo barman. — To by dopiero było święto.

— W takim razie jest święto — powiedział Papazjan. — Wasz zakład słynie z hot-dogów na całą galaktykę. Znam istoty, które pokonały tysiące lat świetlnych tylko po to, żeby zjeść u was hot-doga.

— Kretyn — oświadczył barman.

— Kretyn? Tak pan uważa? Może to pana nie zainteresuje, ale połowa pańskich klientów, którzy tu siedzą w tej chwili, to istoty pozaziemskie. Naturalnie w przebraniu.

Połowa klientów, przy stole barowym zbladła.

— Co pan za jeden, zagranicznik jakiś? — zaciekawił się barman.

— Po matce Aldebarańczyk — wyjaśnił Papazjan.

— Aaa, to już wszystko rozumiem — powiedział barman.

4

Papazjan szedł ulicą i nic nie wiedział. Cieszył się własną ignorancją. Ignorancja była dla niego wielkim przeżyciem. Oznaczała, że jeszcze wiele musi się nauczyć. To było wspaniałe — nie wiedzieć, co się za chwilę zrobi, czym się będzie, co się powie.

— Szefie — krzyknął do niego jakiś mężczyzna — Dojadę tą linią do Wzgórz Waszyngtona?

— Nie mam pojęcia — odrzekł Papazjan i mówił prawdę: istotnie nie miał pojęcia, nie wiedział nawet, jak się dostać na Wzgórza Waszyngtona! To już był szczyt osiągnięć w dziedzinie ignorancji.

Niestety, nie da się długo być aż takim ignorantem. Jakaś kobieta podbiegła do nich i usłużnie objaśniła, jak mogą dojechać do Wzgórz Waszyngtona. Papazjan uznał jej informację za umiarkowanie interesującą, aczkolwiek nie tak interesującą jak niewiedza.

5

Tablica na budynku głosiła: STRYCH DO WYNAJĘCIA.

Papazjan natychmiast wszedł i wynajął strych. Pomyślał, że to pewnie właściwe posunięcie. Miał jednak cichą nadzieję, że okaże się niewłaściwe, co zawsze było o wiele zabawniejsze.

6

— Dzień dobry, nazywam się Marsh — powiedziała młoda kobieta. — Przysyła mnie agencja. Podobno szuka pan sekretarki.

— To prawda. Angażuję panią.

— Tak od razu?

— Żaden inny sposób nie przychodzi mi do głowy. Jak pani się nazywa?

— Lillian.

— To mnie w zupełności zadowala. Prozę rozpocząć pracę.

— Przecież pan tu nie ma żadnych mebli, nawet maszyny do pisania.

— Proszę kupić, co pani potrzeba. Oto pieniądze.

— Ale co ja mam robić?

— O to mnie proszę nie pytać — odparł cierpliwie Papazjan. — Mam dość kłopotów z ustaleniem, co ja sam mam robić. Przecież potrafi pani pokierować własnym życiem?

— Ale jaki jest cel pana pracy, panie Papazjan?

— Moim celem jest znaleźć odpowiedź na pytanie, jaki jest mój cel.

— Och… Rozumiem. Wydaje mi się, że będzie pan potrzebował biurek, krzeseł, lamp, maszyny do pisania itp.

— Doskonale, Lil! Od początku czułem, że świetnie wiesz, co masz robić. Czy ktoś ci już mówił, że jesteś wyjątkowo ładną dziewczyną?

— Nie…

— No to może nie jesteś. Skoro sama tego nie wiesz, to skąd ja mam wiedzieć?

7

Papazjan obudził się i zmienił nazwisko na Hal. Był w Vilfage Central Hotel. Wieczór spędził bardzo ciekawie, słuchając jak karaluchy pyskują na gości hotelowych. Karaluchy mają wrodzony talent mimiczny i potrafią być bardzo zabawne.

Hal zrzucił zewnętrzną warstwę skóry i zostawił ją pod łóżkiem; pokojówka sprzątnie. Tak było szybciej, niż myć się.

Poszedł na swój strych. Lillian już tam była, pojawiły się też pierwsze meble.

— W poczekalni czeka klient, panie Papazjan.

— Zmieniłem nazwisko na Hal — powiedział Hal. — Proszę wpuścić klienta.

Klientem był krępy, zażywny jegomość nazwiskiem Jaspers.

— Czym mogę służyć, panie Jaspers?

— Nie mam pojęcia — odparł Jaspers. — Pchnął mnie tutaj jakiś niepohamowany impuls.

Hal przypomniał sobie na to, że całkiem nie pamięta, gdzie zostawił Nadajnik Niepohamowanych Impulsów.

— Gdzie pan odczuł ten niepohamowany impuls? — zapytał.

— Na północno-wschodnim rogu Piątej Avenue i Ulicy Osiemnastej.

— Przy skrzynce na listy? Tak właśnie myślałem. Bardzo mi się pan przysłużył, panie Jaspers! Czy mogę coś dla pana zrobić?

— Już panu mówiłem, że nie wiem. To był niepohamowany…

— Tak, tak, ale czego panu potrzeba?

— Czasu — wyznał ze smutkiem Jaspers. — Jak każdemu, nieprawdaż?

— Nie, nieprawdaż — odparł stanowczo Hal. — Ale zobaczę, może uda mi się coś dla pana załatwić. Ile czasu by pan potrzebował?

— Jeszcze ze sto lat — powiedział Jaspers.

— Proszę przyjść jutro — rzekł Hal. — Zobaczę, co się da zrobić.

Po wyjściu Jaspersa Lillian zapytała:

— Naprawdę może mu pan to załatwić?

— Jutro się pani dowie — odparł HaI.

— Dlaczego jutro?

— A dlaczego nie jutro?

— Bo każe pan czekać panu Jaspersowi i mnie, a to nie jest miłe.

— Nie jest — zgodził się Hal. — Ale za to jest jak w życiu. Podróże, które odbyłem, nauczyły mnie, że życie jest niczym więcej jak stanem oczekiwania. Stąd morał: Czekając ciesz się czym popadnie, bo i tak nie możesz robić nic innego, tylko czekać.

— Ojejku, to dla mnie za mądre.

— W takim razie proszę napisać list na maszynie albo zrobić cokolwiek innego, co pani zdaniem, należy do pani obowiązków.