Выбрать главу

8

Na lunch Hal udał się do baru typu Orange Julius na Ulicy Ósmej. Firmę tę polecał Międzynarodowy Przewodnik Żarłoka Po Niedrogich Jadłodajniach Na Ziemi. Hal był zachwycony grzanką z chili. Zjadł do końca i wyszedł na południowo-wschodni róg Szóstej Avenue i Ulicy ósmej.

Przed sklepem firmy Nathan stał człowiek z flagą amerykańską. Wokół człowieka gromadził się tłumek. Człowiek był stary i miał czerwoną, poliniowaną twarz. Mówił tak:

— Powiadam wam, że umarli żyją nadal i nawet w tej chwili w najlepsze spacerują po ziemi. I co wy na to, hę?

— Osobiście — odezwał się Hal — muszę przyznać panu rację, ponieważ stoi obok pana w postaci astralnej stara siwa kobieta z uschniętą ręką.

— Boże święty, to na pewno Ethel! Umarła rok temu, proszę pana, a ja od tamtego czasu bezskutecznie próbuję się z nią porozumieć. Co mówi?

— Mówi tak, cytuję: „Herbercie, przestań pleść głupoty i wracaj do mieszkania, bo żeś nastawił na kuchence rondelek, żeby gotować jajka, tylko że bez wody, i za pół godziny cała chałupa pójdzie z dymem”.

— To Ethel, poznaję! — ucieszył się Herbert. — Ethel! Jak możesz się dalej upierać, że plotę bzdury, skoro sama jesteś teraz duchem?

— Ona odpowiada — tłumaczył Hal — że jak ktoś nie umie nawet ugotować jajek, żeby przy okazji nie spalić całego mieszkania, to taki ktoś gówno się zna na duchach.

— Zawsze mnie obcinała tym swoim cholernym non sequitur — zasmucił się Herbert. — Dziękuję panu za pomoc. — Popędził do domu.

— Czy nie była pani dla niego zanadto surowa? — spytał Hal.

— Nigdy mnie nie słuchał za życia i po śmierci tak samo nie słucha. Na takiego jak on nie ma bata. Przyjemnie się z panem rozmawiało, muszę znikać.

— Dokąd? — zapytał Hal.

— Do Domu Leciwego Ducha, a gdzie? — oddaliła się w sposób niedostrzegalny.

Hal z podziwem pokręcił głową. „Ta Ziemia!” — pomyślał. To jest dopiero ciekawe miejsce. Szkoda, że przeznaczone do kasacji.

Poszedł dalej. A potem pomyślał: „A może wcale nie do kasacji?” Uświadomił sobie, że właściwie to nie wie. I poczuł się z tej racji bardzo szczęśliwy.

9

Hal przeszedł pasażem kosmicznym z Ulicy Szesnastej Zachodniej na Cathedral Parkway. Musiał się raz przesiąść w Yucca, stan Arizona, mieście słynącym z najstarszego na świecie wolno stojącego silosu.

Na Cathedral Parkway stało dziesięć gigantycznych katedr podarowanych Ziemianom przez religijne gady z Sainny II. Dla uniknięcia kłopotów ze strony władz lokalnych katedry udawały, że są z piaskowca.

Zwiedzających było dzisiaj mnóstwo. Wenusjanie poprzebierani za Niemców, Sagitarianie w strojach hippisów. Kto lubi, żeby go brano za turystę?

Drobny zgrzyt: jakiś grubas (nie mający nic wspólnego z uprzednio napotkanymi grubasami) podszedł do Hala i zapytał:

— Przepraszam, pan Hal Papazjan? — Hal zmierzył faceta spojrzeniem. Dostrzegł nieznaczne przebarwienie na wątrobie, nic poważnego, powiedzmy — plama wątrobowa. Poza tym gość nie miał żadnych cech szczególnych, chyba że otyłość.

— Jestem Arthur Ventura — przedstawił się. — Pański sąsiad.

— Z Aldebarana — zainteresował się Hal.

— Nie, z Bronx, tak jak pan.

— Na Aldebaranie nie ma Bronx — oświadczył Hal, chociaż nie był specjalnie w nastroju do wygłaszania prostych zdań oznajmujących.

— Przestań się wygłupiać, Hal. Nie ma cię w domu prawie od tygodnia. Ellen odchodzi od zmysłów. Chce zawiadomić policję.

— Ellen?

— Twoja żona.

Hal zrozumiał, co się dzieje. Doświadczał autentycznej Sceny Konfrontacji, połączonej z Kryzysem Osobowości. Czegoś podobnego przeciętny turysta pozaziemski na ogół nie przeżywał. Cóż to będzie za bezcenne wspomnienie, jeżeli tylko zachowa je w pamięci!

— Rozumiem — rzekł Hal. — Bardzo ci jestem wdzięczny za tę informację. Przykro mi, że przysporzyłem kłopotów żonie. Moja kochana Melon…

— Ellen — poprawił Ventura.

— Hmmm, no tak. Powiadom ją, że wrócę, jak tylko zakończę zadanie.

— Jakie zadanie?

— Moim zadaniem jest znaleźć własne zadanie. My, istoty wyższe, mamy to do siebie.

Hal uśmiechnął się i chciał odejść. Lecz Arthur Ventura okazał szczególną zdolność rojenia się: otoczył Papazjana ze wszystkich stron, wydawał dźwięki i demonstrował odruchy ponaglające. Papazjan przez moment rozważał możliwość wymyślenia promienia laserowego i pozabijania wszystkich dookoła, ale to oczywiście nie licowałoby z duchem sytuacji.

Tak więc stopniowo i przy pomocy wielu osób, niektórych w mundurach, Papazjan doprowadzony został do mieszkania w Bronx, gdzie wpadła mu w objęcia kobieta płacząca i wygłaszająca liczne teksty natury osobistej i tendencyjnej.

Hal wydedukował, że kobieta to Ellen. Ta sama, która uważała się za jego żonę. I miała na dowód tego odnośne papiery.

10

Z początku zabawnie było mieć żonę i przydział dzieci, i bogobojne zajęcie, i konto w banku, i samochód, i kilka zmian ubrania, i inne rzeczy, które zwykle miewają Ziemianie. Hal bawił się wszystkimi nowymi zabawkami. Bez trudu udawało mu się grać rolę męża Ellen: wszystkie przesłanki miał jak na dłoni, do wyboru.

Niemal codziennie Ellen zadawała mu pytanie:

— Kotku, ty naprawdę nic a nic nie pamiętasz?

Na co Hal odpowiadał:

— Nic a nic. Ale na pewno sobie przypomnę.

Wtedy Ellen płakała. Do tego też się przyzwyczaił. Nie jego sprawą było oceniać sytuację.

Sąsiedzi rwali się do pomocy, przyjaciele okazywali wielką troskę. Wszyscy czynili ogromne wysiłki, żeby nie dać po sobie poznać, że wiedzą, że Hal sfiksował, zbzikował — no, wariat.

Hal Papazjan nauczył się wszystkiego, co robił niegdyś Hal Papazjan i robił to samo. Nawet najprostsze czynności dostarczały mu wielkich emocji. Czy aldebarański turysta mógł przeżyć piękniejsza przygodę, niż żyć na Ziemi życiem Ziemianina, będąc przez innych Ziemian traktowanym jak Ziemianin?

Owszem, popełniał czasem błędy. Trudno mu przychodziło wykonywanie właściwych czynności we właściwym czasie. Stopniowo jednak nauczył się, że nie należy kosić trawnika o północy, ani budzić dzieci o piątej z rana, żeby się przespały, ani wychodzić z biura o dziewiątej wieczorem. Nie wiedział, czemu mają służyć te ograniczenia, ale dzięki nim wszystko było jeszcze ciekawsze.

11

Na wyraźne życzenie Ellen Papazjan udał się do niejakiego doktora Kardomana, osoby specjalizującej się w czytaniu ludzkich myśli i orzekaniu, które z tych myśli są prawdziwe, dobre i owocne, a które kłamliwe, złe i bezproduktywne.

KARDOMAN: Od jak dawna wydaje się panu, że jest pan istota pozaziemską?

PAPAZJAN: Zaczęło się to wkrótce po moich narodzinach na Aldebaranie.

KARDOMAN: Oszczędzi pan sporo czasu mnie i sobie, jeżeli raz na zawsze uświadomi pan sobie i przyjmie do wiadomości fakt, że jest pan człowiekiem obłąkanym, któremu pęta się po głowie tysiąc szalonych pomysłów.

PAPAZJAN: Równie dobrze zaoszczędzimy sobie czasu, jeżeli pan uzna, że jestem samcem aldebarańskim postawionym w niezwykłej sytuacji.

KARDOMAN: Nie pieprz, bracie. Słuchaj, upór na nic się nie zda. Trzymaj się moich założeń, a ja cię znormalizuję.