Przybyły wyciągnął rękę.
– Panowie pozwolą, że się przedstawię. Jestem Sven Breman. Reporter z „Sydsvenska Dagbladet” i jej popołudniówki „Kvallsposten”. Tłukłem się tutaj promem, samolotem, pociągiem i wreszcie taksówką z Krakowa, ale jestem.
– Król szwedzkich reporterów zawsze musi być na miejscu – roześmiał się podpułkownik. – Mogłem iść o zakład, że pan się tu zjawi.
– Pan mnie zna? Skąd?
– Bardzo wiele o panu słyszałem od majora Michała Wyganowicza i jego pięknej żony Margot.
– Michał! Wspaniały chłop. Nie widziałem go ze trzy lata. Co on porabia?
– Pracuje. Jak zwykle. Przez te trzy lata na pewno przeżył niejedną ciekawą przygodę.
– O jednej z nich na Węgrzech coś niecoś słyszałem, ale niestety, nie było mnie przy tym…Nic nie napisałem. A Margot?
– Jest jeszcze piękniejsza niż dawniej. Ich synek chowa się zdrowo i ma już pięć lat. A Margot mówi po polsku dużo lepiej od pana.
– Nic dziwnego. Bardzo chciałbym ich oboje zobaczyć. Myślę, że kiedy już przyskrzynicie tego łobuza, znajdę trochę czasu, aby wpaść do nich do Warszawy. Już z góry cieszę się na to spotkanie.
Porucznik przysłuchiwał się tej rozmowie, jak gdyby siedział na tureckim kazaniu. Spostrzegł to Kaczanowski i przedstawił:
– Porucznik Stanisław Motyka, który prowadzi śledztwo. Ja tu przyjechałem jedynie do pomocy. A to Sven Breman, najwspanialszy szwedzki dziennikarz, słusznie zwany „królem reporterów”. Nawiasem mówiąc, wielki przyjaciel Polaków. Swego czasu oddał nam w Szwecji ogromne usługi. Uratował życie jednemu z naszych ludzi i na dodatek obdarzył go piękną żoną.
– Nie przesadzajmy – roześmiał się reporter. – Trochę się także przyczyniłem do wyratowania Michała z opresji, chociaż on sam dobrze sobie radził. Ale nie o to teraz chodzi. Muszę jeszcze dzisiaj wieczorem nadać szlagier dla „Sydsvenska Dagbladet”. Dlatego do was przyszedłem.
– Na razie nie możemy ujawniać żadnych szczegółów śledztwa – odpowiedział porucznik – może za parę dni?
– Tra-la-la! – roześmiał się dziennikarz – O tych wszystkich policyjnych tajemnicach to wróble na dachach ćwierkają. Zarówno w Sztokholmie, jak i w Paryżu czy w Zakopanem. Ale nie mam czasu zbierać tych wiadomości na ulicy. Dlatego przychodzę prosto do źródła. To dla was lepiej, bo powiecie mi tylko część prawdy, gdy tymczasem rozmawiając z ludźmi w „Nosalu” i w innych knajpach dowiedziałbym się Wszystkiego.
– Taki jest – śmiał się podpułkownik – jak go mój przyjaciel Michał Wyganowicz opisywał. Jego nie uda się nam spławić. Byle za dużo mu nie powiedzieć.
– Nie przychodzę do was z pustymi rękoma – zastrzegł się Sven Breman. – Nic za darmo. Wy mi ujawnicie, co ustaliło dotychczas śledztwo, ja wam opowiem o bardzo dla was ważnych sprawach i sprawkach Rolfa Perssona. Kim on jest, jak doszedł do majątku i dlaczego aż do śmierci musiał kochać swoją żonę Gunhild. No jak, zrobimy interes? Na pewno na nim nie stracicie. Przecież wam jest wszystko jedno, co piszą o tej sprawie szwedzkie dzienniki. I tak w Polsce prawie nikt ich nie czyta, a w Zakopanem na pewno nikt, bo tu nie docierają. Po co mamy walczyć ze sobą, kiedy możemy wspólnymi siłami przyskrzynić tego łobuza.
– Jakiego łobuza? – zapytał podpułkownik.
– Pan udaje, że pan nie rozumie. Naturalnie tego, który zabił biedną Gunhild.
– Kogo pan ma na myśli?
– Zabójcę – Sven Breman nie dał się złapać.
– Zgadzam się na pańską propozycję – powiedział Kaczanowski – ale jeden warunek. Ujawnimy panu to, co będziemy uważali za możliwe. Być może pewne sprawy będą musiały i dla pana pozostać tajemnicą.
– Zgoda.
– Więc proszę, niech pan pyta.
– Jak zginęła Gunhild Persson? Do Szwecji dotarła wiadomość, że została zamordowana w hotelu „Nosal” na dansingu.
– Zabito ją uderzeniem w prawą skroń, w restauracyjnej toalecie. W tym czasie muzyka grała i inni goście tańczyli lub siedzieli przy stolikach. Szatniarz, który znajdował się w pobliżu wejścia do toalety, nie widział, aby tam wchodził jakiś mężczyzna.
– Cios w prawą skroń, – podchwycił Sven Breman – lewą ręką z krótkim zamachem – to mówiąc dziennikarz zademonstrował, jak to się robi – śmierć natychmiastowa. Zanim upadła, już nie żyła.
– Muszę wyjaśnić porucznikowi – dodał podpułkownik – że pan Breman jest znanym judokiem i karateką. To właśnie on wprowadził i rozpropagował te sporty w Szwecji.
– Z tego ciosu wynika, że człowiek, który go zadał, musi być bardzo biegły w sztuce karate. Wystarczy pół centymetra niżej lub wyżej i cios nie ma znaczenia. Nawet nie ogłuszy przeciwnika. Tego ciosu karatekom nie wolno nawet pozorować na zawodach. W czasie pozorowanej walki karate często zawodnik nie zdoła zatrzymać ręki tuż przed celem i dochodzi do nokautów. Przy tym ciosie nie ma nokautu, lecz od razu śmierć. Naturalnie ktoś, kto chciał zabić Gunhild, mógł wyćwiczyć ten jeden cios i później bezbłędnie go zastosować.
– Widzicie, poruczniku, że „król reporterów” już nam się przydaje. Mamy na miejscu eksperta w karate.
Porucznik wyjął z koperty i podał dziennikarzowi parę barwnych fotografii zrobionych przez milicję na miejscu zbrodni.
Dziennikarz obejrzał zdjęcia i uradowany powiedział:
– Doskonałe. Zaraz wyślę je do Malmó.
Kaczanowski spokojnie odebrał Szwedowi kolorowe fotografie i włożył je z powrotem do koperty.
– Nic z tego. Tak daleko nasz układ nie sięga, abyśmy panu dawali nasze dokumenty.
– Nie szkodzi – Sven Breman wcale się nie zmartwił. – Mam aparat i filmy. Dojście do tej toalety załatwię sobie za parę koron. Znajdę także dziewczynę odpowiedniego wzrostu i już wiem, jak ją ułożyć na podłodze. Twarzy nie będzie widać, ale to mi nie przeszkadza. Chodziło mi wyłącznie o położenie ciała. To zdjęcie będzie prawdziwym szlagierem. Trzymam zakład, że obiegnie całą szwedzką prasę.
– A my damy – roześmiał się podpułkownik – sprostowanie.
– Nie zrobicie tego, bo po pierwsze nie będziecie mieli w ręku tych gazet, po drugie wtedy musielibyście ujawnić swoje fotografie. Ale co jeszcze możecie mi powiedzieć?
Kaczanowski krótko poinformował, że, jak to stwierdził mąż pani Persson i całe ich szwedzkie towarzystwo, Gunhild miała na ręku złotą bransoletkę wartości około dziesięciu tysięcy dolarów. Ta bransoletka znikła. Najprawdopodobniej zabrał ją morderca.
Berman uśmiechnął się.
– Policja ma i zbrodnię, i motyw zbrodni. Czysta robota. Powinszować.
– Nie rozumiem? – zdziwił się porucznik.
– Czy po zbrodni rewidowaliście Perssona?
– Wszyscy wychodzący z restauracji byli rewidowani przy wyjściu.
– Jeśli wszyscy to znaczy, że nikt – odpowiedział Szwed. – Każdy mężczyzna i każda kobieta spokojnie mogła to świecidełko wynieść pod nosem waszych policjantów.
– U nas jest milicja – poprawił go podpułkownik.
– Jak się zwał, tak się zwał. Gdybyście wzięli na osobistą rewizję Szwedów, pewnie mielibyście tę bransoletkę. A teraz należy jej szukać w najbliższym strumieniu.
– Widzę, że pan posądza Perssona. – Nie posądzam. Jestem tego pewien.
– Dlaczego?
– Znamy dobrze w Szwecji tego pana. Jak też i całą tę zacną rodzinkę. Wprawdzie Rolf Persson jest jej nowym członkiem, ale doskonale dopasował się do reszty.
– My prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa Gunhild Persson. Szwedzkie historie niezbyt nas obchodzą.
– Ale właśnie one – stwierdził Sven Breman – rzucają światło na to, co się stało w Zakopanem. Stary John Berggren, pradziadek Gunhild, był zwykłym wiejskim kowalem we wsi Enskede leżącej na połud-: nie od Sztokholmu. Dzisiaj to już prawie przedmieście stolicy, ale w dziewiętnastym wieku była to mała wioska dość odległa od miasta. Pod koniec ubiegłego wieku i na początku dwudziestego, Szwecję, jak i całą Europę nie ominęła „rewolucja przemysłowa”. Świat potrzebował coraz więcej żelaza. Myśmy mieli najlepszą na świecie rudę, szybko zaczął się w Szwecji rozwijać przemysł metalurgiczny.