Выбрать главу

– Przy stoliku?

– Nie wiem. Ale raczej nie przy stoliku. Na pewno stał, a nie siedział.

– Co było potem?

– Nic. Wziąłem od pani Marii butelkę i wyszedłem z restauracji.

– Znowu na dwór?

– Nie. Tymi wewnętrznymi drzwiami do recepcji hotelowej.

– Muzyka jeszcze grała?

– Tak. Przestali, kiedy już byłem na górze u mojego Niemca. To pamiętam dobrze.

– Ta ruda Szwedka szła sama? Może właśnie z Perssonem?

– Nie. Była sama. To mogę stwierdzić z całą pewnością.

– A Gunhild pan nie widział?

– Nie. Nie widziałem. Na pewno nie było jej przy stoliku z pozostałymi Szwedami.

– W holu także pan jej nie zauważył?

– Nie. Nie rozglądałem się. Przy kontuarze szatni tłoczyło się trochę ludzi.

– Pan uprawia karate?

– Jakie tam „uprawia”. Trenowałem i walczyłem w Krakowie. Byłem judokiem, a potem przerzuciłem się na karate. Ale w Zakopanem nie ma żadnej sekcji. Trochę tam doktor Świątek usiłował coś robić, nic z tego jednak nie wyszło. Jest nas tu paru. Czasami sobie poćwiczymy, aby nie zapomnieć.

– Właśnie doktor Świątek stwierdził, że Gunhild Persson została zabita pomiędzy dziewiątą trzydzieści a dziesiątą. Ciosem karate w skroń. Nawet z pańskich zeznań wynika, że w tym czasie był pan w „Nosalu”.

Franciszek Bujak jakby zaniemówił. Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu z krtani. Wreszcie opanował się i nieco drżącym tonem powiedział.

– Pan pułkownik myli się. Ja nie zabiłem tej kobiety. Zresztą dlaczego miałbym to zrobić?

– Dla zrabowania bransoletki wartej co najmniej dziesięć tysięcy dolarów.

– Przyznaję – Franek Karate odzyskał pełny spokój – że kręcę się przy różnych cudzoziemcach, których w Zakopanem nie brakuje. Pomagam im przy wymianie. Także nieraz coś się kupi od Czechów i od Węgrów. Pan wie. Przyjeżdżają przez Łysą Polanę, a później w drodze do Zakopanego zatrzymują samochody. Najczęściej tam, jak te maliniaki przed tą podwójną pętlą przy Wierchu Poroniec. Wtedy podjeżdża ją innymi samochodami Polacy. W maliniakach załatwia się transakcje, towar szybko z samochodu do samochodu i wszystko cacy, cacy. Tam sprzedają nie tylko sweterki i dziecięce ciuchy czy koniaki, ale także korony i forinty. Kto ma głowę, o zarobek, łatwo. Więc dlaczego miałbym mordować? Nawet dla dziesięciu tysięcy dolarów. Za duże ryzyko. Gdzie ja bym sprzedał taki klejnot w Polsce? „Jubiler” nie kupi. Prywatniacy tak samo. A wywieźć za granicę, z miejsca bym wpadł, bo Szwedzi na pewno zrobią zastrzeżenie. Zresztą nie tylko Szwedzi, ale i wy. A pociąć na złom i sprzedawać jedynie brylanty? To się straci, co najmniej połowę.

– I tak pozostanie pięć tysięcy dolarów – wtrącił porucznik.

– I krawat na szyję – dodał Franek – to nie dla mnie takie interesy. Po co mi to. Chałupę mam. Maluchem jeżdżę. Jeżeli bym chciał, to i większego fiata mogę sobie zafundować. Na żarcie także zarobię. Stasiek, panie pułkowniku, mnie zna. Od szczeniaka. Razem chodziliśmy do szkoły, razem zdawaliśmy maturę. Potem on poszedł do milicji, ja na uniwerek. Może poświadczyć, że lubię mieć i lubię wydawać pieniądze. Ale się w nich nie kocham. Lekko przyszło, lekko poszło. Ale zabijać dla paru dolarów?

Porucznik przy tych słowach miał niewyraźną minę. Nie wiedział, co robić. Czy stanąć w obronie kolegi szkolnego, czy też pamiętać, że jest oficerem prowadzącym śledztwo. Milczał i nie patrzył na podpułkownika.

– Znacie Andrzeja Szaflara?

– Pewnie, że go znam. Przewodnik z Domu Nauczyciela.

– Ten sam. O niego mi chodzi. Widzieliście go w „Nosalu”?

– Nie. Nie widziałem.

– A tamtego dnia wieczorem widzieliście go?

– To było, kiedy wychodziłem z „Maleńkiej”. Szaflar szedł Krupówkami. On mieszka na Zamojskiego.

– Rozmawialiście?

– Nie. Był jakiś dziwny. Zawołałem do niego: „Hallo, Andrzej”. Szedł drugą stroną Krupówek, ale mnie nie zauważył, ani nie usłyszał. Nic do niego nie miałem, więc więcej go nie zaczepiałem. Wróciłem do „Nosala”.

– A w ogóle tego dnia pan go widział?

– Tak. Kiedy wszedłem pierwszy raz do restauracji, aby się zobaczyć z Markiem Dańcem, Jędrek wtedy siedział przy stoliku Szwedów. Ale ja do nich nie podchodziłem, tylko kiwałem na Marka, aby przyszedł do mnie.

– Pan zmieniał tym Szwedom dolary. Dużo?

– Żadnych dolarów nikomu nie zmieniam – zastrzegł się Franek Karate – nigdy mnie nikt na tym nie złapał i nie złapie. Jeżeli chcę komuś grzeczność – zrobić, to go podprowadzę do kasy „Pewexu”. Tam facet zmieni dolce na bony. A że ja mu te bony sprzedam i trochę sobie zarobię, to nie grzech.

– Komu ty to mówisz? – oburzył się porucznik.

– Nikt mnie nigdy nie złapał.

– Ale złapią.

– Na pewno nie ty.

– Ile tych dolarów wymienili? – podpułkownik przerwał sprzeczkę szkolnych kolegów.

– Co najmniej kilka tysięcy. Ci goście nie liczą się z forsą. W „Pewexie” także dużo kupują. Wszystkie babki sprawiły sobie po kożuszku.

– Szaflar był mocno zainteresowany tą Szwedką?

– To ona nim. Przypięła się do niego, jak rzep do psiego ogona. Od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. A Jędrek? Co mu tam jedna babka. Ma tego towaru w domu wczasowym do wyboru, do koloru. Niektó re specjalnie tu przyjeżdżają, aby „zaliczyć” prawdziwego górala.

– Szaflar nie jest góralem – wtrącił Motyka – przyjechał tu z Poznania.

– Ale o tym wczasowiczki nie wiedzą. Nosi góralskie nazwisko i nawet nauczył się mówić po naszemu nie gorzej niż pan Tetmajer. Rwą go Jedna przez drugą. Chłop samotny.

– Nie zauważył pan, kręcił się jeszcze ktoś koło Gunhild?

– Ja na nich nie zwracałem uwagi. Z nimi nie rozmawiałem. Jeżeli było coś do załatwienia, to kontaktowałem się z Markiem. A tej Szwedki to ja nie zabiłem. Nie tylko Franek Bujak zna w Polsce karate. Zresztą tych śmiertelnych ciosów w ogóle nie znam. Nie uczą ich na treningach. To może pan pułkownik sprawdzić u doktora Świątka.

– Na tym skończymy przesłuchanie – zadecydował podpułkownik – proszę jednak bez naszej wiedzy nigdzie z Zakopanego nie wyjeżdżać. Teraz dokończę pisania protokołu. Może pan zapali? – Kaczanowski podsunął paczkę papierosów i zwracając się do porucznika poprosił: – Rzućcie, poruczniku, panu Bujakowi zapałki.

Porucznik spełnił żądanie zwierzchnika, Franek zręcznie złapał pudełeczko. Kaczanowski kończył protokół. Sam bowiem go pisał. Wreszcie przeczytał go przesłuchiwanemu i poprosił o podpisanie bądź wniesienie uwag czy poprawek. Franciszek Bujak nawet bez instrukcji podpisywał każdą kartkę oddzielnie.

Kiedy formalnościom stało się zadość, podpułkownik zapytał:

– Zupełnie nie znam karate. Kiedy byłem w szkole oficerskiej dopiero wprowadzali dżudo. Mieliśmy chyba dwie godziny tygodniowo z bardzo sympatycznym instruktorem. Ale przyznaję, nie bardzo mnie to pociągało. Słyszałem jednak, że dobry karateka potrafi kantem dłoni rozłupać cegłę tak, jak murarz specjalnym młotkiem.

– To możliwe – przyznał Franek Karate – ja tego bym nie potrafił. Za mało trenuję.

– Ależ też musi pan mieć dłoń wyrobioną.

– Oczywiście. Ma się trochę tej krzepy – i dla zademonstrowania Bujak parę razy uderzył kantem dłoni w biurko. Tak mocno, że podpułkownik obawiał się, iż blat pęknie.

– Gdyby pan pułkownik – roześmiał się Bujak – tak walnął w stół, na pewno kości nadgarstka by nie wytrzymały. A u mnie nawet nie ma śladu zaczerwienienia – to mówiąc demonstrował prawą rękę obu zaciekawionym oficerom.

– Dziękujemy panu – podpułkownik żegnał przesłuchiwanego, ale i teraz nie podał mu ręki – tak, jak mówiłem, proszę nie wyjeżdżać z miasta. Gdyby pan miał jakieś interesujące nas wiadomości w tej sprawie, prosimy się do nas zgłosić.