Porucznik słysząc te kpinki, zagryzł usta ze złości. Natomiast podpułkownik roześmiał się i wesoło odpowiedział:
– Widzę, że pan redaktor jest w doskonałym humorze.
– A dlaczego mam się martwić? Wczoraj nadałem do Szwecji ciekawy reportaż pod tytułem „Tajemnicza bransoletka”, dzisiaj także liczę na nowy szlagier.
– Jaki?
– Napiszę o alpinistycznych zamiłowaniach oficerów polskiej policji. Przepraszam, chciałem powiedzieć milicji. Ciągle się mylę.
– Mały spacerek gdzieś na halę nie jest alpinistyką.
– Mały spacerek, ale mogą być wielkie jego skutki. A dla mnie nowy materiał prasowy. Może pod tytułem „Morderca, który nie jest mordercą”? To po prostu wspaniałe. Siedzieć sobie na ławeczce przed schroniskiem, podziwiać jeden z najpiękniejszych w Europie widoków i spokojnie czekać, aż milicja przyprowadzi dziennikarzowi kogoś, z kim on pragnie przeprowadzić wywiad.
– A jak się panu redaktorowi udały zakupy?
– Jakie zakupy?
– Te w sklepie w Kirach. Obawiam się, że tam tak wybredny jak pan cudzoziemiec, nie znalazł niczego odpowiedniego dla siebie.
Szwed głośno się roześmiał:
– Widzę, że stan naszego meczu pozostaje remisowy. Jeden do jednego. No, ale nie zatrzymuję panów dłużej, chociaż mogę jeszcze wspomnieć, że moi kochani rodacy sprzedawali w Zakopanem dolary o tej samej serii i kolejnych numerach. Zaś pani Gunbild nie miała takich banknotów ani nimi nie handlowała.
– Bardzo dziękuję – odpowiedział podpułkownik – ale uzupełnię pańskie informacje, że te banknoty przechodziły przez kasy „Pewexu”, gdzie niektórzy zagraniczni dziennikarze lubią kupować francuski koniak Remy Martin. A czasem i polską żubrówkę.
– Przed polską milicją nic się nie ukryje.
– Przed szwedzkim dziennikarzem także.
Po wymianie tych „grzeczności”, obaj oficerowie przeszli przez mostek nad strumieniem i zagłębili się w las. Było tu dość mokro. Woda stała w rozjechanych koleinach leśnej drogi.
– Tak będzie do zakrętu – pocieszał porucznik – potem już sucho, a tego Szweda to bym z zimną krwią zamordował. Po co on się wtrąca do naszej pracy?
– My szukamy mordercy, a on zbiera materiały prasowe dla swojej redakcji. Nasze drogi nie przecinają się, ale są zbieżne. Dlatego ciągle się spotykamy. On nam nie szkodzi. Przeciwnie, usiłuje nam pomagać. Nie czyni tego otwarcie, bo to nie jest zadaniem szwedzkiego dziennikarza. Pewne sprawy stara się nam jednak wyraźnie zasugerować. Na przykład w tej rozmowie wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że Szaflar nie jest zabójcą Gunhild Persson.
– Skąd on to może wiedzieć?
– Tego nam nie zdradzi. Ale on lepiej zna stosunki panujące w Szwecji i lepiej zna układy, jakie istnieją w tej małej grupce wycieczki ze Sztokholmu, goszczącej w hotelu „Kasprowy”. Z tą jego znajomością wszystkich sprężyn działających w naszym szwedzkim, towarzystwie musimy się poważnie liczyć i nie wolno nam lekceważyć pozornych kpinek „króla reporterów”. W gruncie rzeczy stoi on po naszej stronie.
– Ale dlaczego?
– Może po prostu nie lubi nowo kreowanych milionerów, którzy do fortuny doszli dzięki ładnej twarzy?- Może mu chodzi o sensację dla swojego pisma, dla „Sydsvenska Dagbladet” czy dla jej popołudniówki „Kvallsposten”? Fakt, że jakiś przewodnik tatrzański jest podejrzany o zamordowanie Szwedki i zrabowanie jej złotej bransoletki wartej raptem dziesięć tysięcy dolarów, nie jest żadną wielką sensacją. Co innego, gdyby można było dowieść tego morderstwa dyrektorowi generalnemu wielkiego koncernu szwedzkiego „Zakłady Łożysk Kulkowych”. Taki szlagier napędziłby obu dziennikom reprezentowanym przez Svena Bremana wiele tysięcy nowych czytelników i dobrze zaokrąglił konto czekowe „króla reporterów”.
– Może by sobie wówczas mógł sprawić nowy garniturek, a przynajmniej nowy beret?
– Bądźcie spokojni, poruczniku. Ten Szwed to najlepszy ich dziennikarz. Zarabia tyle, że mógłby nas obu spokojnie kupić i jeszcze by mu resztę wydali. To taka jego ulubiona poza. Ten przyjaciel, o którym już wspomniałem, opowiadał, że kiedy Breman przyjechał do Sztokholmu, nie chciano takiemu obdartusowi wynająć pokoju w pewnym luksusowym hotelu. Kazano gotówką zapłacić z góry za cały pobyt. Fakt
w Szwecji wręcz niespotykany. Dopiero kiedy przeczytano jego nazwisko w księdze gości hotelowych, sam dyrektor pobiegł na górę, aby go przeprosić i udobruchać natychmiast posłaną do numeru butelką szampana. Sven Breman opisał to zajście z wszystkimi szczegółami i pół Szwecji śmiało się z wpadki hotelarzy.
– A jednak – porucznik był uparty – wolałbym” żeby on się nie wtrącał do naszej pracy.
– Tego mu nie zabronimy.
– Wiem. I dlatego mnie diabli biorą.
Szli dość szybkim tempem pod strome wzniesienie. Stanisław Motyka, który podyktował to tempo, był młodszy i stale chodził po górach, ale ze zdziwieniem stwierdził, że „staruszek”, za jakiego uważał podpułkownika, arii się nie zasapał, ani nie miał twarzy zaczerwienionej nadmiernym wysiłkiem. A przy drugim zakręcie nawet Stanisławowi Motyce zaczynało brakować tchu w piersiach.
– Zatrzymamy się na chwilę – zaproponował – trzeba się porozumieć z naszymi ludźmi. Uprzedzić ich, że się zbliżamy do hali i dowiedzieć się, co tam widać i słychać.
Oficer wyjął z plecaka krótkofalówkę i zaczął nadawać.
– Tu „fala”, tu „fala”, „gołębie” czy mnie słyszycie, „gołębie” czy mnie słyszycie? Odbiór.
Za chwilę w głośniku odezwało się.
– Tu „gołąb” pierwszy, tu „gołąb” pierwszy. Słyszymy was bardzo dobrze. Odbiór.
– Co widzicie, co widzicie? Odbiór.
– Rozpoznaliśmy obiekt. Ten sam. Jest spokojny. Niczego się nie spodziewa. Poza nim nie ma tu nikogo, Odbiór.
– Przyjęte. Za dwadzieścia minut będziemy na miejscu. Przygotować się. Odbiór.
– Zrozumieliśmy, zrozumieliśmy. Jesteśmy gotowi.
– Podejść jak najbliżej. Odbiór.
– Zrozumieliśmy. Gołąb cztery jest o trzydzieści metrów od obiektu. Odbiór.
– Zrozumiałem, zrozumiałem. Czekać. Wyłączam się.
– Te krótkofalówki to dobra rzecz – stwierdził porucznik pakując radio z powrotem do plecaka. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, żeby były lżejsze.
– Będą – zapewnił podpułkownik – widziałem u naszych przyjaciół dwa razy mniejsze, ważące niecałe pół kilograma i o zasięgu znacznie większym.
Znowu szli pod górę. Cały czas droga wiodła lasem. Wreszcie las zaczął się przerzedzać i oczom turystów ukazała się mała polanka. Na jej środku przed laty widocznie stał stary pasterski szałas. Teraz to była mała kupka na wpół spróchniałych desek. Chociaż to październik i okres wysypu rydzów minął, rdzawe kapelusiki grzybów w wielu miejscach wystawały spod poszycia leśnego. Porucznik nie zwracał uwagi na rydze. Szybko zboczył z drogi i wszedł pomiędzy drzewa. Dał znak ręką, aby pułkownik poszedł za jego przykładem. W górze, jakieś pięćdziesiąt metrów nad nimi, za małym laskiem oddzielającym polankę od właściwej hali widać było bujną, zieloną trawę i na jej środku cztery pasterskie szałasy. Jeden, mieszkalny, miał nawet mały ganeczek. Na tym ganku siedział człowiek i coś gotował na turystycznej maszynce.