– To Szaflar – szepnął porucznik – trzeba teraz iść jak najciszej, to uda się nam go tak zaskoczyć, że ani drgnie.
Wbrew jednak tym ostrzeżeniom porucznika, Kaczanowski wyszedł na środek drogi i zawołał:
– Panie Szaflar!
Siedzący przed szałasem człowiek odwrócił głowę w kierunku idących, ale się nie podniósł. Kiedy zaś obaj oficerowie zbliżyli się do niego na parę kroków, Dowiedział:
– Witajcie, poruczniku. A jednak mnie znaleźliście. Byłem pewien, że jeśli nie dziś, to jutro tu przyjdziecie.
– Moje nazwisko Kaczanowski, podpułkownik z Komendy Głównej MO w Warszawie. Chciałem z panem porozmawiać – oficer milicji usiadł koło przewodnika. – Przede wszystkim, dlaczego pan uciekł z domu?
– Przez głupotę. Jak zwykle wyszedłem rano o siódmej do pracy. Na Krupówkach spotykam Kazia Dziuba, to też – przewodnik, a on mi powiada: „wiesz, Andrzej, wczoraj w hotelu «Nosal» zamordowali jakąś Szwedkę i zrabowali jej złotą bransoletkę”. A ta bransoletka leży u mnie w domu, w biurku. Mało to ludzi widywało mnie codziennie, jak tańczyłem z panią Persson? Taki mnie strach obleciał, że i bałem się wrócić do domu, i dalej iść ulicą. Myślałem, że pierwszy napotkany milicjant mnie aresztuje pod zarzutem morderstwa. Skręciłem w ulicę 15 Grudnia i zaraz za „Halamą” w lasek. Tak dotarłem do Ścieżki nad Reglami i nią do Hali Miętusiej. Później cały czas idąc lasem, do drogi na Halę Stoły. Dopiero tutaj sobie uprzytomniłem, że przecież nigdzie nie znajdę takiego schronienia, w którym nie moglibyście mnie znaleźć.
– Trzeba było od razu do nas przyjść.
– Łatwo to powiedzieć. Przecież i teraz wiem, że chociaż jestem niewinny tej zbrodni, to i tak mi nie uwierzycie. Siedziałem i czekałem w tym szałasie na to, co prędzej czy później musiało się stać.
– Poruczniku – polecił podpułkownik – porozumcie się z waszymi ludźmi i odeślijcie ich do Zakopanego. Nie będą nam potrzebni.
Kiedy Stanisław Motyka odszedł, aby odszukać ukrytych w lesie milicjantów, Kaczanowski zauważył:
– Właśnie woda się zagotowała. Macie herbatę?
– Mam.
– To świetnie. Liczę, że i nas poczęstujecie. Chętnie się napiję, bo przy tym podchodzeniu pod górę trochę mi w gardle zaschło. Motyka pewnie także wam nie odmówi.
Mocno zdziwiony Andrzej Szaflar, bo nie tak sobie wyobrażał swoje aresztowanie, zaczął się krzątać przy parzeniu herbaty.
– Mam jeden kubek – zafrasował się – idąc do pracy zawsze biorę ze sobą plecak. Tam mam maszynkę turystyczną, kubek, garnek, trochę lekarstw, trochę herbaty i kawy a nawet płaskoszczypy oraz kilka gwoździ. Nawet jak się chodzi najbardziej uczęszczanymi szlakami, nigdy nie wiadomo, czy któremuś z wycieczkowiczów coś się nie przydarzy.
– Porucznik Motyka ma ze sobą plecak. Zapewne z podobnym wyposażeniem. Tam będzie drugi kubek. Jakoś sobie poradzimy.
Właśnie porucznik wrócił i ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu zastał zwierzchnika i domniemanego przestępcę w wielkiej zgodzie przygotowujących herbatę. Drugi kubek rzeczywiście znalazł się w plecaku młodszego oficera, który jednak wymówił się od przyjęcia poczęstunku. Za to Kaczanowski nie tylko popijał herbatę, ale również sięgnął po leżący chleb i wędlinę. Z dużym apetytem zajadał grubą pajdę.
– Dobrze się tu pan urządził – stwierdził podpułkownik.
– To nie ja. Kiedy tutaj jeszcze wypasano owce, w tym szałasie zawsze można było przenocować. Były drwa do rozpalenia ogniska, leżała paczka zapałek, kilka butelek wody, jakieś garnki, trochę kaszy i parę
sienników na drewnianych pryczach. Szałas był zawsze otwarty dla potrzebujących schronienia.
– Mieszkali tu juhasi pasący owce?
– Krótko. Zwykle na wiosnę. Hala mała, trawy owcom starczało na dwa do trzech miesięcy, później stado przepędzano na inne pastwiska i hala pustoszała. Ale w szałasie zawsze wszystko było w gotowości na przyjście zapóźnionego czy to górala, czy to taternika. Teraz, kiedy owce z Tatr wyrzucono, szałas podupadł. I tak dobrze, że w ogóle przetrwał. Dziesiątki innych, w tym niektóre mające ponad sto lat i będące prawdziwymi okazami góralskiego pasterskiego budownictwa, bezmyślnie zburzono i deski po nich gniją.
Podpułkownik milczał. O dziwnych poczynaniach Dyrekcji Parku Narodowego głośno przecież było w całej Polsce. Nikt jakoś nie potrafił tej bezmyślnej samowoli ukrócić. Pastwą jej w Tatrach między innymi padły i szałasy pasterskie.
Kiedy podpułkownik posilił się i wypił herbatę, rozsiadł się wygodniej i powiedział:
– No, teraz możemy porozmawiać poważnie. Nie przyszliśmy tutaj dla wypicia herbatki. Niech więc pan nam opowie, panie Andrzeju, jak to wszystko było. Dokładnie, od samego początku, to jest od chwili, kiedy pan pierwszy raz zobaczył Gunhild Persson.
– Panie pułkowniku, wiem, że moja sytuacja jest beznadziejna. Jestem przecież zupełnie pewien, że byliście u mnie w domu i znaleźliście w szufladzie biurka tę nieszczęsną bransoletkę. Nie mam nic na swoją obronę. Nie mam żadnych dowodów mojej niewinności. Przysięgam jednak, że jestem niewinny. Nie zabiłem Gunhild Persson.
– Powiem panu szczerze – uśmiechnął się podpułkownik – pańska sytuacja byłaby dużo gorsza, gdybyśmy tej bransoletki tam w biurku nie znaleźli. A także muszę stwierdzić, że nigdy nie uważałem, że to pan zamordował Gunhild Persson, Ale ma pan rację, bardzo poważne poszlaki przemawiają przeciwko panu. Dlatego wolałem tutaj przyjść i z panem porozmawiać, niż, co było bardziej proste, obstawić milicją halę i pod konwojem przyprowadzić pana do komendy MO w Zakopanem. Chciałbym panu pomóc. Wymagam jednak absolutnej szczerości. Kłamiąc zaszkodzi pan samemu sobie. Niech pan to zrozumie.
– Nie kłamię mówiąc, że jestem niewinny. Jaki jestem, taki jestem. Nie ma ludzi świętych i nigdy się za takiego nie uważałem. Mam swoje wady i grzechy. Ale tej kobiety nie tknąłem ani także nie łaszczyłem się na jej bogactwa. Znałem ją krótko. Trwało to zaledwie dziewięć dni, ale zdążyłem ją polubić. Między nami nic nie zaszło. Widziałem w niej nie tylko ładną kobietę i zaprzyjaźniliśmy się. Była mądra i doświadczona życiowo. Podobała mi się. Ale trochę traktowałem ją jak matkę, chociaż różnica wieku między nami wynosiła zaledwie sześć czy siedem lat. Ona także mnie lubiła. Mówiła o tym zupełnie otwarcie. Podobałem się jej, wiedziałem o tym. Trochę flirtowaliśmy. Lubiliśmy tańczyć ze sobą. Doskonale tańczyła. Ale nigdy nie próbowaliśmy przekroczyć granicy zakreślonej filtrem i przyjaźnią.
Porucznik sceptycznie się uśmiechnął, widząc to Szaflar szybko dodał:
– Już mówiłem, że nie jestem świętym. Gunhild na pewno nie była bez skazy. Może więc i ta znajomość skończyłaby się tak, jak to często bywa z wczasowymi flircikami. Ze do tego nie doszło, nie moja zasługa. Raczej pana Rolfa Perssona.
– Tak był zazdrosny? – pochwycił porucznik.
– Wprost przeciwnie.
– W ten sposób nigdy do niczego nie dojdziemy – surowo przerwał podpułkownik, – Proszę dokładnie wszystko opowiedzieć od samego początku.
Rozdział IX
– Dzień był pochmurny, ale nie padało. Miałem w tym dniu zaplanowaną wycieczkę – zaczął Andrzej Szaflar – z Kir na Miętusią i Przysłup, a potem przez dolinę Małej Łąki i Przełęcz na Grzybowcu do Doliny Strążyskiej. Wszystko tak zaplanowane, aby wczasowicze na godzinę drugą zdążyli na obiad w Domu Nauczyciela. Do Kir dojechaliśmy autobusem jeszcze przed dziewiątą. Pogoda sprawiła, że zaledwie osiem czy też dziesięć osób zdecydowało się wziąć udział w tym spacerku. Kiedy nasza grupka wysiadała z autobusu, podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch panów i dwie panie.