– Nasi Szwedzi?
– Weszliśmy w dolinę i zatrzymaliśmy się przy Wrotach Kraszewskiego. Jako przewodnik, tłumaczyłem moim wycieczkowiczom, kiedy i dlaczego zawieszono tę pamiątkową tablicę. Ta czwórka zatrzymała się przy nas, a jej najmłodszy uczestnik zaczął moje słowa tłumaczyć na szwedzki. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, mężczyzna podszedł i zapytał, dokąd idziemy, a potem prosił, aby ich grupka mogła się cło nas przyłączyć. Coś tam mówił o zapłacie, ale zdecydowanie odmówiłem, natomiast nie miałem nic przeciwko zwiększeniu naszej wycieczki. W ten więc sposób poznałem Gurihild Persson, państwa Ostermanów i Marka Dańca. W górach pogoda potrafi się zmienić parę razy w ciągu dnia. Kiedy doszliśmy na Miętusią, już świeciło słońce. Cała grupa uznała, że należy z tego skorzystać i poopalać się. Na Przysłup poszliśmy tylko z panią Gunhild. Tak się zaczęła nasza znajomość.
– Mówiła coś o sobie i o mężu – zapytał porucznik.
– Kiedy się idzie we dwójkę, to się dużo rozmawia. Opowiedziała mi, że wybrali się do Zakopanego sześcioosobową wycieczką ze Sztokholmu, że mąż nie lubi chodzić po górach, a jedna z pań ma słabe serce i także musiała zostać w hotelu. Wspominała, że pan Osterman jest właścicielem wielkich stalowni. O tym, że Rolf Persson kieruje „Szwedzkimi Zakładami Łożysk Kulkowych” wspomniał mi już przed tym pan Daniec; który zresztą od początku nie ukrywał, że pełni tu skromną rolę sekretarza bogatych przemysłowców. Szwedzi byli bardzo zadowoleni z tej wycieczki. Nie miałem z nimi najmniejszego kłopotu. U siebie mają dużo gór i umieją po nich chodzić. Kiedy wróciślimy do Zakopanego, tytułem rewanżu zaprosili mnie na wieczór, na kolację.
– Do „Nosala”?
– Nie. Do „Kasprowego”.
– Poszedł pan?
– Nie bardzo mi się chciało. Wykręcałem się jak mogłem, ale pan Osterman tak serdecznie zapraszał, że w końcu zgodziłem się. W „Kasprowym” poznałem resztę towarzystwa, to jest pana Rolfa Perssona i panią Margaretę Andersson.
– Chyba pan zauważył, że spodobał się pan Gunhild?
– Takie rzeczy mężczyzna zawsze dostrzeże. Zauważyłem także, ze to wcale nie przeszkadza panu Perssonowi, który był zadowolony, że żona znalazła tan-
cerza. Nie chwaląc się, tańczę nieźle, a pani Gunhiid była znakomitą tancerką. Nie siedziałem długo w „Kasprowym”. Stamtąd do mnie dość daleko, a później nawet taksówki bym nie złapał. Pożegnałem towarzystwo gdzieś przed jedenastą. A cała czwórka zgłosiła się na następną wycieczkę. Tym razem na Czerwone Wierchy.
– A „Nosal”?
– Czwartego, czy piątego dnia byślimy także na Nosalu. Zaprowadziłem ich również na Giewont. To są takie normalne wycieczki dla trochę lepiej chodzących wczasowiczów.
– Mnie chodzi o hotel „Nosal”.
– Tego drugiego dnia znowu namawiano mnie na „Kasprowy”. Ale kategorycznie odmówiłem. Po prostu powiedziałem, że dla mnie za daleko i mam trudności z powrotem. Wtedy, bodajże Marek Daniec, zaproponował dansing w „Nosalu”. To mi już bardziej odpowiadało, bo tutaj nie musiałem przysiadać się do Szwedów i korzystać z ich poczęstunku. To krępujące. W „Nosalu” mogłem zamówić kawę w kawiarni lub usiąść przy barku.
– A flirt z Gunhiid? – porucznik ciągle przerywał Andrzejowi Szaflarowi.
– Przyznaję, że głównie dla niej zgodziłem się przyjść do „Nosala”. To była dziewczyna dużej klasy. Miła, inteligentna. A jaka wspaniała tancerka. Może sprawy między nami potoczyłyby się normalną koleją: wczasowiczka i przewodnik mający wolną chatę, gdyby nie pan Persson. Już w ten pierwszy wieczór w „Nosalu” znalazł taki moment, kiedy byłem sam i zaproponował rozmowę w cztery oczy. Nie w „Nosalu” ani w „Kasprowym”. Prosił o zachowanie dyskrecji. Umówiliśmy się nazajutrz na godzinę piątą po południu w „Kmicicu”.
– Zazdrosny mąż – znowu się wyrwał Stanisław Motyka.
– Ja też tak myślałem. Trochę obawiałem się tej rozmowy. Chociaż sumienie miałem w porządku, ale nie są przyjemne tego rodzaju dyskusje z zazdrosnymi mężami. Spotkała mnie jednak przyjemna niespodzianka. Pan Persson był bardzo miły, a nawet serdeczny. Szczegółowo mnie wypytywał o moje wykształcenie, warunki rodzinne i mieszkaniowe. Pochwalił mnie, że zdobyłem się na samodzielne mieszkanie. Napomykał, że gdybym się zdecydował na wyjazd do Szwecji, u niego w fabryce mogę liczyć na dobrze płatne stanowisko. To nic, że nie znam szwedzkiego. Szybko się nauczę. A przydałby mu się taki fachowiec do prowadzenia spraw socjalnych. Jednym słowem, dobry wujaszek z bajki. Kiedy mu podziękowałem i wyjaśniłem, że wyjazd do Skandynawii mnie nie interesuje, Szwed wyraźnie się zasępił i zaczął mnie przekonywać, abym nie robił głupstwa. Przecież całe życie nie mogę być przewodnikiem. Odpowiedziałem, że sam to rozumiem i zamierzam w przyszłości kupić sobie taksówkę. Mówiłem prawdę, bo tak szczerze mówiąc, chociaż kocham góry, te sztampowe, powtarzające się co dwa tygodnie wycieczki bardzo mi się już sprzykrzyły. Przyjeżdża turnus. Koniecznie wieczorek zapoznawczy. Potem powozikami jazda do Doliny Kościeliski oj albo na zabawę z cygańską orkiestrą w „Siedmiu Kotach”. Z kolei wycieczka na Miętusią i autobus do Morskiego Oka. I tak dalej i tak dalej. Co dwa tygodnie w kółko Macieju.
– Ale co dwa tygodnie inni ludzie. Ładne dziewczyny, czekające, żeby je „rwać”.
– To wszystko prawda, ale to wszystko już mi się dawno sprzykrzyło. A poza tym łatka lecą. Zgadzam się panem Perssonem, że nie można całe życie być przewodnikiem. Szwed pochwalił moje projekty i za-
pytał, ile kosztuje w Polsce taka taksówka. Wyjaśniłem, że około dwóch tysięcy dolarów. W dolarach oni najlepiej rozumieją, złotówki nic im nie mówią. Wtedy przemysłowiec zapytał, ile już mam odłożone. Roześmiałem się i powiedziałem, że jeszcze nie spłaciłem długów, jakie zaciągnąłem na kupno mieszkania.
– Dużo tych długów zostało? – to znowu pytanie porucznika.
– Jeszcze około trzydziestu tysięcy.
– Proszę, niech pan możliwie najdokładniej streszcza rozmowę z Perssonem – podpułkownika zainteresował ten fragment opowiadania Andrzeja Szaflara.
– Wtenczas pan Persson wystąpił z niezwykłą propozycją. Poprosił, abym mu wyrządził pewną grzeczność, która, jak zaznaczył, nie będzie mi specjalnie przykrą. „Wiem – mówił Szwed – że moja żona podoba się panu, pan jej także nie jest obojętny. Mnie z żoną od lat nic nie łączy. Ale rozwodu mi dać nie chce. Gdybym miał chociaż jakąś poszlakę, że mnie zdradza, sprawa byłaby do wygrania. Pan rozumie. Wystarczy, jeżeli będę miał fotografię was obojga wchodzących do pańskiego domu”. Pan Persson także wyjaśnił, że o fotografię nie muszę się martwić. To już załatwi Marek Daniec.
– Co za łobuz! – wyrwało się z ust porucznika.
– Szwed zaznaczył, że za „tę drobną przysługę” zapłaci tyle, ile potrzeba na taksówkę. Wyjął z portfela i położył przede mną siedem zielonych papierków, każdy po sto dolarów. Powiedział, że pięćset dolarów jako zaliczka, a dwieście jako zwrot kosztów.
– To te siedemset dolarów, które znaleźliśmy w biurku koło bransoletki?
– Tak. Byłem zaskoczony tą propozycją. Powtarzam… Nie jestem świętym, ale nie jestem także takim sukinsynem, za jakiego mnie miał Persson. Początkowo chciałem mu dać w mordę i wyjść z „Kmicica”, ale potem zmieniłem zamiar. Udałem, że się zgadzam i zapytałem, co będzie, jeżeli nie uda mi się pani Persson zaprosić do mojego mieszkania. Szwed wyjaśnił, że wtedy on straci siedemset dolarów, a ja tysiąc pięćset, które bym mógł jeszcze od niego dostać. Pomyślałem sobie, że nie ma co żałować drania. Jak mu dam w pysk, poboli go kwadrans i na tym koniec. A jak go natnę na te siedem setek zielonych, może bardziej go tym dotknę. Jak więc, panowie, widzą, mówię szczerą prawdę i wcale się nie wybielam. Wiem, że przywłaszczenie sobie dolarów jest także draństwem, ale uważam, że dużo mniejszym niż to, co mi Persson zaproponował. A poza tym, nie kryję, bardzo mi te pieniądze były potrzebne. Od tej chwili pani Gunhild stała się dla mnie nietykalna. Jak święty obrazek.