– Za to rozmawiał pan o tym z Andrzejem Szaflarem. Wtedy na spotkaniu w „Kmicicu”. On miał panu
dostarczyć dowodu niewierności żony. Czy taki był wasz układ?
– Gunhild nic by nie straciła na rozwodzie. Dywidendy z tych akcji musiałaby otrzymać. Tyle tylko, że nie brałaby udziału w walnych zgromadzeniach akcjonariuszy. Zresztą ułożylibyśmy te sprawy. Szaflar widocznie źle mnie zrozumiał. Powiedziałem mu, że jeśli z Gunhild mają się ku sobie, nie będę stał na drodze do ich szczęścia. On słabo włada niemieckim i dlatego to mu się pomieszało, a później nie wiadomo, co wam naopowiadał.
– A fotografie pani Gunhild wchodzącej z Szafłarem do jego mieszkania także pan chciał mieć na dowód ich szczęścia?
– Jakie fotografie?
– Te, które pan polecił sporządzić swojemu sekretarzowi, Markowi Dańcowi.
– Znowu jakieś nieporozumienie. Marek jest zapalonym fotoamatorem. Gdyby mógł, nic by całe dnie nie robił, a tylko prztykał swoim aparatem. Właściwie swoimi aparatami. Do Zakopanego przywiózł, o ile się nie mylę, aż trzy sztuki. Nic więc dziwnego, że podczas wspólnych wycieczek stale fotografował całe towarzystwo. Między innymi Gunhild i Szaflara. O innych zdjęciach nic nie wiem i żadnego polecenia mu nie wydawałem. Możecie go o to sami zapytać. Przecież siedzi w poczekalni.
– Dziękuję. Zapytamy – powiedział podpułkownik i jednocześnie pomyślał: „Cwany jesteś. Twój sekretarz nie zezna niczego, co by ciebie mogło obciążać. Uzgodniliście to już ze sobą”. – Pan zeznał uprzednio, że w czasie tamtego tragicznego wieczoru tylko raz pan wstał od stolika. Poszliście z panną Margaretą Andersson do barku.
– Tak było – potwierdził przemysłowiec.
– A na dół, do toalety pan nie wychodził?
– Nie.
– Kiedy wróciliście do stolika?
– To było mniej więcej na pół godziny przed tym, nim orkiestra przestała grać i poszła na kolację. Na zegarek nie patrzyłem.
– Pani Gunhild wtedy tańczyła?
– Chyba tak. Zdaje mi się, że widziałem ją na parkiecie.
– A w przerwach między tańcami, czy wróciła da stolika?
– Nie. Tego jestem zupełnie pewien.
– Pan oczywiście wie, że złota bransoletka, którą pani Gunhild stale nosiła na ręku jest w naszym posiadaniu. Pokazywałem ją panu.
– Tak. Napisałem przecież oświadczenie, że okazana mi bransoletka była własnością mojej żony.
– Czy pan wiedział, że pani Gunhild podarowała ją Andrzejowi Szaf larowi?
– Nie! – szybko odpowiedział Rolf Persson.
Kłamie, pomyślał podpułkownik, głośno zaś dodał:
– A jednak to jest faktem.
– To wprost nieprawdopodobne.
– Pan mu podarował siedemset dolarów, jak pan sam stwierdza, właściwie za nic. Pana żona mogła mu z kolei także za nic podarować ten klejnot.
– Gunhild była nieobliczalna. Ale ten Szaflar musiał od niej wyłudzić bransoletkę. Osoba przy zdrowych zmysłach nie robiłaby komuś obcemu prezentu z dziesięciu tysięcy dolarów.
– Może nie był dla niej obcy. Pan sam tutaj powiedział, że nie miał zamiaru stać na przeszkodzie do ich szczęścia. Może to właśnie był prezent zaręczynowy? – podkpiwał sobie Kaczanowski. A Szwed zrobił taką minę, jakby za chwilę miał się rzucić na oficera.
– Rozumiem waszą grę – Persson nie krył swojej
wściekłości – chcecie mi dowieść tej zbrodni. Dla propagandy komunistycznej to byłaby prawdziwa gradka. Wielki przemysłowiec nie tylko żłopie krew robotniczą, ale także morduje swoją żonę. Dla niskich pobudek utrzymania się na swoim stanowisku. Ale choćbyście stanęli na głowie, tej zbrodni mi nie dowiedziecie, bo jej nie popełniłem.
– Znowu się pan myli – spokojnie odpowiedział podpułkownik. – My nikomu nie imputujemy nie popełnionych zbrodni. Panu także jej w tej chwili nie zarzucamy. Powtarzam, chyba po raz trzeci, a może i czwarty, że jest pan przesłuchiwany wyłącznie w charakterze świadka. Dlatego nie rozumiem tych wycieczek o naszym ustroju i naszej propagandzie. Jak na razie, cała polska prasa dała króciutką wzmiankę o tragedii w „Nosalu”. W przeciwieństwie do prasy szwedzkiej i innych państw kapitalistycznych. To nie nasza prasa i propaganda zajmuje się pańską osobą.
– Przepraszam pana. Uniosłem się niepotrzebnie, Ale codziennie mi telefonują ze Sztokholmu, co o mnie piszą różne szmatławce. Najgorszy jest ten Sven Breman. Ja mu wytoczę proces o zniesławienie.
– To jest pańska prywatna sprawa, do której my się nie wtrącamy.
– Wracając do tej bransoletki – powiedział Rolf Persson – jeśli macie pewność, że Gunhild nie działała pod przymusem, to naturalnie możecie ją zwrócić Szaflarowi.
– Jak pan rozumie, że pani Gunhild mogła działać pod przymusem? Przecież siłą w restauracji Szaflar nie zdjął pańskiej żonie bransoletki z ręki.
– Nie siłą, ale może szantażem?
– W jaki sposób?
– Może między nimi zaszło coś poważniejszego, niż tańce i zwykły flirt. I Szaflar jej groził, że powie mi o tym.
– Przecież pan mu za to chciał dobrze zapłacić.
– Powtarzam, Szaflar wtedy mnie nie zrozumiał. Ale później mógł Gunhild szantażować. Pieniędzy zbyt wiele przy sobie nie miała. Czeku żaden szantażysta nie weźmie, kto wie, czy nie zadowolił się bransoletką?
– Sprawdzimy to.
– Proszę jednak nie rozumieć – wycofywał się Persson – że oskarżam Szaf lara o szantażowanie Gunhild. Ja teoretycznie zakładam, że taki fakt mógł się zdarzyć. Gunhild była przecież pełnoletnia i mogła swobodnie rozporządzać swoim osobistym majątkiem. Jeżeli miała taką fantazję, żeby zrobić Szaflarowi kosztowny prezent, niech mu on służy. Bóg z nim.
– Wezwałem pana tutaj przede wszystkim – zauważył podpułkownik – dla wyjaśnienia sprawy tych siedmiuset dolarów znalezionych u Szaflara. Czy mam rozumieć, że nie wnosi pan żadnych pretensji o te pieniądze?
– Żadnych.
– W takim razie sprawa została wyjaśniona. Dziękuję panu za udzielone informacje.
– Panie pułkowniku – Szwed mówił to uroczystym tonem – nie wiem, co pan o mnie myśli. Dobrze czy źle. I przyznaję, że to mnie niewiele obchodzi. Zdaję sobie sprawę, że prowadząc śledztwo kierujecie się zasadą: ten jest sprawcą, kto miał powód, kto odniósł z tej zbrodni korzyść. To do mnie pasuje. Nie mogłem się rozwieść z Gunhild. Jej śmierć rozwiązuje w bardzo pomyślny – dla mnie sposób wiele kwestii. Ja na tym zyskuję. A więc wasza uwaga musi być zwrócona głównie na moją osobę. Ale raz jeszcze powtarzam, ja Gunhild nie zabiłem. Nigdy nie życzyłem jej śmierci.
Z tymi słowami szwedzki przemysłowiec opuścił pokój. Porucznik Stanisław Motylka wyprowadził go aż na dwór. Nie dlatego, że Persson mógłby zabłądzić w budynku komendy milicji, ale żeby Szwed nie miał okazji porozumienia się ze swoim sekretarzem, który z kolei zajął miejsce przed biurkiem podpułkownika. W przeciwieństwie do pryncypała, Marek Daniec miał niepewną minę. Widać było, że młody człowiek dużo by dał, aby uniknąć tej rozmowy.
– Przede wszystkim – zaczął podpułkownik, kiedy porucznik spisał personalia przesłuchiwanego – chciałbym wyjaśnić z panem raz jeszcze, jak to było wówczas z obecnością przy stoliku członków waszego towarzystwa w okresie mniej więcej na pół godziny przed znalezieniem pani Gunhild martwej. Czy pan wtedy tańczył?
– Nie. Tamtego wieczoru zatańczyłem trzy razy. Najpierw z Margaretą Andersson, a potem dwa razy z Ingą Osterman. Ale to było na początku, zanim jeszcze kelner przyniósł gorące dania. Chyba wszyscy wtedy wybrali pstrąga z rusztu. Potem już nie tańczyłem. Ostermanowie także nie tańczyli. Pan Persson w ogóle nie jest amatorem tańca.