Выбрать главу

– To dużo. Ale chyba za mało, żeby skusić Franka.

– A kogo?

– Nie wiem – przyznał kierownik – powiedziałem już wszystko, co tylko wiedziałem. I bardzo bym chciał, żebyście tego drania jak najszybciej złapali.

Saksofonista orkiestry jazzowej, grającej od miesiąca w „Nosalu”, nie miał żadnych wątpliwości.

– Panie poruczniku – tłumaczył – jak się gra, to dużo rzeczy można zauważyć. Widziałem, że ta Szwedka, kiedy tylko pierwszy raz się zjawiła w „Nosalu”, od razu zagięła parol na tego chłopaka z odznaką tatrzańskiego przewodnika. W tańcu kleiła się do niego. Ciągnęła do barku na drinka.

– A Szaflar?

– Tańczy znakomicie, ale zachowywał się bardzo poprawnie. Żadnych tam pocałunków czy przyciskam W barku nie pozwalał jej płacić, chociaż dla niego to był na pewno większy wydatek niż dla niej. Przecież taki przewodnik groszem nie śmierdzi.

– Z innymi pani Persson także tańczyła?

– Nie. Nigdy. Wyłącznie z Szaflarem. Za to nie opuszczali ani jednego tańca.

– A co mąż na to?

– Ci Szwedzi są widocznie inni niż Polacy. On wyraźnie był zadowolony, że ma pomocnika.

– W tańcu?

Saksofonista roześmiał się.

– Nie wiem czy tylko w tańcu, czy też i gdzie indziej. Facet był jednak wyraźnie zadowolony widząc, że jego żona durzy się w Polaku.

– Zbrodnia została popełniona prawdopodobnie w tym czasie, kiedy orkiestra grała ostatni kawałek przed pójściem na kolację. Czy widział pan wtedy panią Persson?

Saksofonista chwilę się zastanawiał.

– Nie. Wtedy nie tańczyli. Pamiętam, że kiedy skończyliśmy grać przedostatni kawałek przed kolacją, to Szwedka i Szaflar zeszli schodami na dół. Już ich później nie widziałem.

– A Franka Karate?

– Tego widziałem przez chwilę zaraz na początku, kiedy zaczynaliśmy grać. Później stał koło schodów. Rozmawiał z tym najmłodszym Szwedem. Tym, który mówi po polsku. Coś tam poszeptali i Franek pożegnał się z nim.

– Kiedy to mniej więcej było?

– Gdzieś przed dziewiątą. Potem go nie widziałem.

– A reszta Szwedów? Tańczyli?

– Marek chyba ze dwa razy z tą drugą mężatką. Ją także widziałem, jak tańczyła z jakimś wczasowiczem.

– A mężczyźni i ta trzecia? Młoda, ruda.

– Z rudą pan Persson raz zatańczył, a potem poszli do barku. Więcej ich nie widziałem na parkiecie.

– Siedzieli przy stoliku?

– Jak orkiestra gra i publiczność tańczy, to tamtego stolika w głębi sali nie mogę zobaczyć.

Zeznający kelnerzy również pamiętali, że Gunhild Persson tańczyła tego wieczoru wyłącznie z Andrzejem Szaflarem. Pytani o to, czy w czasie, gdy orkiestra grała ostatni kawałek, Szwedka była na parkiecie, nie umieli dać jednoznacznej odpowiedzi. Co do reszty zagranicznego towarzystwa, to jeden z kelnerów uważał, że cała piątka znajdowała się wtedy przy stoliku, drugi zaś twierdził, że siedziało tam dwie, a najwyżej trzy osoby. Ale kogo nie było, tego kelner nie umiał ustalić.

Bufetowa, pani Maria Lisowska, zeznała, że z całego szwedzkiego towarzystwa tego wieczoru barek odwiedzili tylko pan Persson i pani Margareta Andersson. Wypili po jednej whisky. To było chyba jakieś piętnaście minut przed tym, nim orkiestra udała się na kolację. Może nawet wcześniej. Przy bufecie byli niedługo. Do barku przyszli po tańcu, bo pan Persson był dość zmęczony.

– A pani Persson?

– Tego wieczoru do barku nie przyszła. Owszem, czasami tu przychodziła z Andrzejem Szaflarem. Ona zawsze chciała płacić, ale on nie pozwalał. Pieniądze brałam od niego. Rozmawiali po niemiecku. Znam dobrze niemiecki, ale nie podsłuchiwałam.

– Przypadkowo mogła pani coś usłyszyć.

– Musiało to nie być nic ważnego, bo nie pamiętam. Ona wyraźnie była zainteresowana Szaflarem. On na początku sprawiał takie samo wrażenie, potem jednak jakby nieco ochłódł i starał się być bardziej oficjalny. To dla mnie jako dla kobiety było zupełnie jasne. Po prostu lubił z nią tańczyć, ale nie chciał się posunąć za daleko.

– A Franek Karate?

– Raz czy dwa razy popijał u mnie z tym Markiem. Nawet mówili sobie po imieniu. Przy mnie Franek wręczał jakieś pieniądze Szwedowi. Musiało tego być dobre kilkadziesiąt tysięcy. Ci Szwedzi, to bardzo bogaci ludzie. Kiedyś, z pięć dni temu, przyszła do barku ta druga pani, żona tego młodszego. Kupiła najdroższy francuski koniak i całą butelkę zaniosła orkiestrze.

Przesłuchania innych pracowników hotelu „Nosal” nie wniosły do sprawy niczego nowego. Tyle, że kelnerki z kawiarni widziały tam Franka Karate. Przyszedł około godziny siódmej wieczorem. Siedział przy stoliku z kolegami. Parę razy wychodził z sali i wracał po dziesięciu lub piętnastu minutach. Około godziny dziewiątej zapłacił i wyszedł.

Porucznik po przesłuchaniu tych wszystkich osób wykręcił numer Domu Nauczyciela i poprosił do telefonu Andrzeja Szaflara. Portier, który odebrał telefon, poinformował oficera milicji, że dzisiaj przewodnik w ogóle nie stawił się do pracy, chociaż umówiona była wycieczka na Czerwone Wierchy. Dotychczas nie usprawiedliwił także swojej nieobecności.

Stanisław Motyka posłał też jednego z milicjantów po Franciszka Bujaka, który czasami mieszkał u swoich rodziców, oraz do domu Franka Karate. Gdyby milicjant go zastał, miał go od razu przyprowadzić do komendy. Jeśli nie, to zostawić zawiadomienie o stawienie się w dniu jutrzejszym o godzinie dziewiątej rano.

Oficer milicji także telefonował do hotelu „Giewont” do kawiarni „Europejskiej” i innych lokali, w których konkurent kas walutowych najczęściej „urzędował”. Ale nigdzie tam Franus Karate od rana się nie pojawił.

Porucznik spojrzał na zegarek. Przesłuchania personelu „Nosala” zajęły mu sporo czasu. Dochodziło południe. A przecież piątka Szwedów była zamówiona na jedenastą.

Oficer milicji wyszedł więc do poczekalni, gdzie zastał wezwanych w komplecie. Przeprosił ich za zwłokę i jako pierwszego zaprosił do swojego pokoju Marka Dańca.

Rozdział III

Mówią Szwedzi

Przy sprawdzaniu personaliów przesłuchiwanego padło pytanie:

– Wykształcenie?

– Inżynier mechanik – odpowiedział Marek Daniec – skończyłem uczelnię w Lund.

– Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, w tych tragicznych okolicznościach w holu hotelu „Nosal”, przedstawił się pan jako sekretarz osobisty Rolfa Perssona.

– Bo naprawdę pełnię taką funkcję.

– Inżynier mechanik?

Marek Daniec uśmiechnął się gorzko:

– Pan ciągle rozumuje polskimi kategoriami. W Szwecji młody człowiek z dyplomem, jeżeli nie chce być bezrobotnym, musi brać taką pracę, jaką uda mu się znaleźć. Zresztą posada u pana Perssona jest znacznie lepsza niż gdzie indziej i daje perspektywy, że z czasem otrzymam u niego stanowisko odpowiadające mojemu wykształceniu. Na razie trzeba czekać.

– Kim właściwie jest Rolf Persson?

– Generalnym dyrektorem „Szwedzkich Zakładów Łożysk Kulkowych”. To wielki koncern dzisiaj nie ograniczający się już tylko do łożysk tocznych, ale między innymi produkujący silniki elektryczne, a nawet podzespoły do układów scalonych. Łożyska pozo stały jedynie dość niewielką częścią całej produkcji i słowem w nazwie firmy. Zakłady są spółką akcyjną, ale wszystkie akcje znajdują się w ręku rodziny. Jednej z tych trzydziestu rodzin, które rządzą Szwecją. I muszę stwierdzić, że w tym stwierdzeniu niewiele jest przesady.

– Skąd pan tak dobrze włada polskim? Nazwisko także ma pan bardziej słowiańskie niż skandynawskie.

– Moi rodzice byli więźniami hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Pod koniec wojny prezesowi Szwedzkiego Czerwonego Krzyża, zresztą bratankowi ówczesnego króla szwedzkiego Gustawa V, udało się namówić Himmlera do wyrażenia zgody na ewakuację do Szwecji około dwudziestu tysięcy więźniów. Wśród tych więźniów byli właśnie moi rodzice. Poznali się i pobrali w Szwecji i tam też pozostali przyjmując obywatelstwo szwedzkie. Właśnie fakt, że znam język polski, zadecydował o otrzymaniu pracy u pana Perssona, którego z Polską łączą różne kontakty handlowe.