Выбрать главу

Zrozumiano? Odwróć się. Połóż ręce na głowę.

— Po co?

— Chcesz się wycofać?

Kadagv stał przed nim z ponurą miną.

— Nie możesz pytać dlaczego. Bo jak zapytasz, możemy cię zbić, a ty nie będziesz mógł się bronić i nikt ci nie pomoże. Możemy ci dać kopa w jaja, a ty nie będziesz mógł oddać. Bo nie jesteś wolny. No więc jak, idziesz na to?

— Jasne. Uderz mnie.

Tworzyli dziwną, nieruchomą grupę — Tirin, Szevek i więzień — stojąc naprzeciwko siebie w ciemności wokół lampy między ciężkimi ścianami fundamentowymi budynku.

Tirin roześmiał się z wyzywającą rozkoszą.

— Nie będziesz mi mówił, co mam robić, ty paskarzu. Zamknij japę i właź do celi!

Kiedy zaś Kadagv odwrócił się posłusznie, pchnął go wyprostowanym ramieniem w plecy, aż tamten runął jak długi. Chrząknąwszy ze zdumienia — czy może bólu — usiadł, trzymając się za palec, który obtarł sobie lub zwichnął o tylną ścianę lochu. Szevek i Tirin milczeli. Stali nieruchomo, z kamiennymi twarzami, bo już weszli w role strażników. Nie grali ich — to te role ich grały. Wrócili młodsi chłopcy, niosąc trochę chleba holum, melon i butelkę wody; choć po drodze rozmawiali ze sobą, dziwna cisza pod celą udzieliła im się natychmiast. Wrzucono jedzenie i wodę do środka, dźwignięto i zaparto drzwi. Kadagv został w ciemności sam. Pozostali zebrali się wokół lampy. Gibesz spytał szeptem:

— Gdzie on będzie szczał?

— Do wyra — z kpiącą bezceremonialnością odparł Tirin.

— A jak mu się zachce srać? — Gibesz zaniósł się nagle piskliwym śmiechem.

— Co cię tak śmieszy w sraniu?

— Pomyślałem sobie… a co jeśli on nie będzie mógł dojrzeć… po ciemku… — Gibesz nie był w stanie wyjaśnić powodów tego nagłego napadu wesołości. Chłopcy wybuchnęli chóralnym rechotem; pokładali się ze śmiechu, dokąd im nie zabrakło tchu. Zdawali sobie doskonale sprawę, że więzień słyszy ten wybuch rozbawienia.

W dziecięcych sypialniach zgaszono już światła, wielu dorosłych również leżało już w łóżkach, choć w blokach mieszkalnych jeszcze się tu i ówdzie świeciło. Ulica była pusta. Chłopcy maszerowali nią zamaszyście, śmiejąc się i przekrzykując, podnieceni wspólnym sekretem, zakłócaniem spokoju innym i własnym rozdokazywaniem. Zbudzili połowę dzieci w sypialni zabawą w berka na korytarzu i pośród łóżek. Nikt z dorosłych nie interweniował; harmider wnet ucichł.

Tirin i Szevek, siedząc na łóżku Tirina, długo jeszcze ze sobą szeptali. Uzgodnili, że Kadagv ma, czego chciał, posiedzi w więzieniu dwie noce.

Kiedy ich grupa zebrała się po południu w warsztatach odzysku drewna, brygadzista zapytał o Kadagva. Szevek i Tirin wymienili spojrzenia. Powstrzymanie się od odpowiedzi sprawiło, że Szevek poczuł się sprytny i silny. Lecz gdy Tirin odrzekł ze spokojem, że Kadagv dołączył tego dnia do innej grupy, kłamstwo przyjaciela nim wstrząsnęło. Poczucie wewnętrznej siły zaczęło mu nagle doskwierać: zaswędziały go nogi, zaczęły palić uszy. Gdy zaś brygadzista zwrócił się bezpośrednio do niego, podskoczył jak oparzony, zdjęty przerażeniem, zgrozą albo jakimś pokrewnym uczuciem, nigdy wcześniej przezeń nie doznanym, podobnym do zmieszania, ale od niego dokuczliwszym: dręczącym, nieprzyjemnym… Szpachlując i polerując papierem ściernym dziurki po gwoździach w trójwarstwowych sklejkach z drzewa holum, a następnie wygładzając je do jedwabistej gładkości, nie przestawał myśleć o Kadagvie. Ilekroć wejrzał w swe myśli, znajdował tam Kadagva. Było to obrzydliwe.

Po obiedzie do Tirina i Szeveka podszedł trzymający wartę przed więzieniem Gibesz; minę miał nietęgą.

— Mam wrażenie, że Kad coś do siebie gada — poinformował ich. — Takim jakimś dziwnym głosem.

Zapadła chwila ciszy.

— Wypuśćmy go — zaproponował Szevek.

Tirin obrócił się w jego stronę.

— Daj spokój, Szev, nie rozklejaj się jak stara baba. Nie bądź takim altruistą! Pozwól mu doprowadzić tę sprawę do końca bez utraty szacunku dla samego siebie.

— Altruistą, kurna! Ja dla siebie nie chcę stracić szacunku — burknął Szevek, ruszając w stronę ośrodka kształceniowego.

Tirin znał go zbyt dobrze, by tracić czas na próżne spory; pośpieszył śladem przyjaciela. Pociągnęły za nimi jedenastolatki.

Wsunęli się pod budynek i podczołgali do celi. Szevek wybił jeden klin, Tirin drugi. Drzwi więzienia upadły z głuchym łoskotem.

Kadagv leżał na ziemi, zwinięty, na boku. Usiadł, po czym podniósł się bardzo powoli i wyszedł z celi. Niżej niż to było konieczne, schylił głowę pod niskim stropem, długo mrugał w świetle lampy, nie wyglądał jednak inaczej niż zwykle. Razem z nim wydostał się z lochu niebywały smród. Więzień z jakiegoś powodu dostał rozwolnienia. Cela była zapaskudzona, jego koszula wysmarowana na żółto fekaliami. Usiłował zakryć te ślady ręką, dostrzegłszy je w świetle lampy. Nikt się nie odezwał.

Kiedy wyczołgali się spod budynku i zbliżali do noclegowni, Kadagv zapytał:

— Długo to trwało?

— Około trzydziestu godzin, wliczając pierwsze cztery.

— Nieźle — stwierdził Kadagv bez przekonania.

Odprowadziwszy go do łaźni, zęby się umył, Szevek puścił się biegiem do latryny. Wymiotował, pochylony nad umywalką. Torsje wstrząsały nim przez kwadrans. Gdy ustąpiły, czuł się roztrzęsiony i wyczerpany. Powlókł się do świetlicy w noclegowni, poczytał trochę fizyki, po czym wcześniej położył się do łóżka. Żaden z piątki chłopców nie wczołgiwał się już nigdy do więzienia pod ośrodkiem kształceniowym. Żaden nie wspominał o tym epizodzie — z wyjątkiem Głbesza, który pochwalił się nim raz przed grupką starszych chłopców i dziewcząt; nic nie zrozumieli, poniechał więc tego tematu.

Księżyc stal wysoko nad Instytutem Okręgowym Nauk Szlachetnych i Przyrodniczych w Północoniżu. Czterech chłopców, piętnaste — i szesnastolatków, siedziało na szczycie wzgórza wśród kęp karłowatego, ciernistego holum, spoglądając na Instytut Okręgowy i na Księżyc.

— To dziwne — odezwał się Tirin. — Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy…

Pozostała trójka wyraziła pogląd, że to się samo przez się rozumie.

— Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy — ciągnął nie speszony Tirin — że tam, na Urras, siedzą sobie na jakimś wzgórzu ludzie, patrzą na Anarres — na nas — i mówią: „Spójrzcie, oto Księżyc”.

Nasza ziemia jest ich księżycem; nasz księżyc ich ziemią.

— Więc cóż jest rzeczywiste? — zapytał z afektacją Bedap i ziewnął.

— Wzgórze, na którym przypadkiem siedzisz — odrzekł Tirin.

Wpatrywali się w świetlisty, zamglony turkus o kształcie nieregularnej kuli, w dzień po pełni. Północna czapa lodowa lśniła oślepiająco.

— Na północy jest pogodnie — zauważył Szevek. — Słonecznie.

Ta brązowawa wypukłość to A-Io.

— Wylegują się tam nago na słońcu — powiedział Kvetur — z klejnotami w pępkach, nieowłosieni.

Zapadła cisza.

Wdrapali się na wzgórze, bo spragnieni byli męskiego towarzystwa. Obecność kobiet ich męczyła. W ostatnim czasie wydawało im się, że świat jest pełen dziewcząt. Gdziekolwiek spojrzeli — na jawie to czy we śnie — wszędzie widzieli dziewczęta. Każdy z nich próbował już z nimi kopulować; niektórzy podejmowali nawet rozpaczliwe próby niekopulowania z dziewczętami. Bez różnicy.

Dziewczęta nie znikały.

Przed trzema dniami na zajęciach z historii ruchu odońskiego oglądali lekcję wizualną i od tamtej pory prześladował ich obraz opalizujących klejnotów, wetkniętych w gładkie zagłębienia błyszczących od olejków, brązowych brzuchów kobiet.