Выбрать главу

Oglądali też zwłoki dzieci (podobnie jak oni sami owłosionych) zwalone na plaży niczym złom, sztywne i rdzawe; jacyś mężczyźni oblewali je naftą i podpalali. „Głód w prowincji Bachifoil w państwie Thu — oznajmił głos komentatora. — Ciała zmarłych z głodu i chorób dzieci są palone na plażach. Siedemset kilometrów stamtąd, w państwie A-Io (tu właśnie następowały uklejnocone pępki), całymi dniami wylegują się na piasku na plażach Tius kobiety służące do zaspokajania seksualnych potrzeb męskich przedstawicieli klas posiadających (posłużono się wyrazami języka ajońskiego, ponieważ żadne z tych słów nie miało odpowiednika w języku prawickim), czekając, aż podadzą im obiad członkowie klasy nieposiadającej”. Najazd kamerą, scenka obiadowa: miękkie, mlaszczące, uśmiechnięte usta; gładkie dłonie sięgają po przysmaki, zroszonymi wodą stosami piętrzące się na srebrnych półmiskach. Przebitka na nieruchomą, zakrzepłą twarz nieżywego dziecka — otwarte, puste, czarne, spieczone usta., Jedno obok drugiego” — podkreślił ściszony głos.

W umysłach chłopców powstał obraz przypominający oleistą, opalizującą bańkę.

— De też lat mogą mieć te filmy? — dociekał Tirin. — Czy pochodzą sprzed Osiedlenia, czy są współczesne? Nigdy nam tego nie mówią.

— A co to ma za znaczenie? — rzekł Kvetur. — Tak żyło się na Urras przed rewolucją odońską. Wszyscy odonianie wyjechali stamtąd i przenieśli się na Anarres. Więc pewnie nic się tam nie zmieniło. — Wskazał na ogromny niebiesko-zielony księżyc. — Dalej się w tym babrzą.

— A skąd o tym wiemy?

— Co chcesz przez to powiedzieć, Tir? — zapytał Szevek.

— Jeśli te filmy pochodzą sprzed stu pięćdziesięciu lat, na Urras mogły zajść od tego czasu kolosalne zmiany. Nie twierdzę, że tak jest, ale jeśli? — skąd byśmy mieli się o tym dowiedzieć? Nie jeździmy tam, nie rozmawiamy, nie kontaktujemy się. W gruncie rzeczy nie mamy pojęcia, jak wygląda obecnie życie na Urras.

— Ci z KPR to wiedzą. Rozmawiają przecież z załogami urrasyjskich frachtowców. Są dobrze poinformowani. Muszą być, żebyśmy mogli prowadzić z tamtymi handel i orientować się, jakie niebezpieczeństwo dla nas przedstawiają — wyjaśnił rozsądnie Bedap, na co Tirin miał jednak rezolutną odpowiedź:

— Może ci z KPR są poinformowani, ale my nie.

— Poinformowani! — parsknął Kvetur. — Nasłuchałem się o Urras już w żłobku! Nie mam najmniejszej ochoty oglądać ponownie widoku plugawych urrasyjskich miast i natłuszczonych urrasyjskich cielsk!

— Otóż właśnie — oznajmił Tirin zadowolonym tonem kogoś, kto trzyma się logiki. — Cały dostępny uczniom materiał na temat Urras jest do siebie podobny. Odrażający, niemoralny, ekskrementalny. Ale przyjrzyjcie się: jeśli sprawy miały się aż tak źle, kiedy osadnicy stamtąd wyjeżdżali, jakim cudem to funkcjonowało przez te sto pięćdziesiąt lat? Jeśli byli aż tak zepsuci, dlaczego nie leżą martwi? Czemu ich społeczeństwa posiadaczy nie upadły?

Czego się tak boimy?

— Zarazy — podpowiedział mu Bedap.

— To jesteśmy aż tak wrażliwi, że nie możemy znieść krótkotrwałego wystawienia na szkodliwe wpływy? Zresztą nie wszyscy muszą być chorzy. Choćby nie wiem jak zgniłe było to ich społeczeństwo, znaleźliby się w nim na pewno i ludzie przyzwoici. Ludzie tutaj są różni, prawda? Czyśmy wszyscy doskonałymi odonianami? Weźcie tego zasrańca Pesusa!

— Ale w chorym organizmie nawet zdrowa komórka jest skazana na zniszczenie — stwierdził Bedap.

— Och, posługując się analogią można udowodnić wszystko, doskonale o tym wiesz. A zresztą skąd my mamy wiedzieć, że ich społeczeństwo jest chore?

Bedap obgryzał paznokieć kciuka.

— Twierdzisz, że KPR i syndykat materiałów naukowych karmią nas kłamstwami na temat Urras?

— Nie; stwierdzam jedynie, że wiemy tylko tyle, ile nam się mówi. A czy wiecie, co nam się mówi? — Tirin zwrócił ku nim swoją ciemną twarz o zadartym nosie, oblaną teraz niebieskawą poświatą księżyca. — Kvet to przed chwilą sformułował. Przyswoił sobie tę lekcję. Słyszeliście ją: brzydź się Urras, nienawidź Urras, bój się Urras.

— A czemuż by nie? — natarł nań pytaniem Kvetur. — Popatrz, jak potraktowali nas, odonian!

— Oddali nam swój księżyc, mało?

— Owszem, żebyśmy im nie zburzyli ich paskarskich państw i nie zbudowali tam sprawiedliwego społeczeństwa. Założę się, że skoro tylko się nas pozbyli, wzięli się do jeszcze gorliwszego niż przedtem budowania rządów i armii, bo nie został tam już nikt, kto by im w tym wadził. Czy sądzisz, że przybyliby tu jako przyjaciele i bracia, gdybyśmy otworzyli przed nimi Port? Ich tysiąc milionów, nas dwadzieścia? Wytępiliby nas albo zrobiliby z nas wszystkich — jak to się mówi? uciekło mi to słowo — niewolników, żebyśmy na nich pracowali w kopalniach!

— Zgoda. Przyznaję, że jest zapewne rzeczą roztropną bać się Urras. Ale dlaczego zaraz nienawidzić? Nienawiść jest niepraktyczna; po co się nas tego uczy? Czyż nie jest wykluczone, że gdybyśmy dowiedzieli się, jaka naprawdę jest Urras, spodobałaby się nam… w jakimś stopniu… niektórym spośród nas? Że KPR chce zapobiec nie temu, żeby niektórzy z nich nie zjawili się tutaj, ale temu, by niektórzy z nas nie zapragnęli pojechać tam?

— Pojechać na Urras? — powtórzył ze zgrozą Szevek.

Spierali się, bo lubili spory, lubili szybki galop rozkiełznanych myśli po ścieżkach możliwości, lubili podważać to, co niepodważalne. Byli inteligentni, ich umysły zostały już wdrożone do naukowej jasności — i mieli po szesnaście lat. W tym jednak punkcie ustała dla Szeveka — podobnie jak wcześniej dla Kvetura — cała płynąca ze sporu przyjemność. Był wzburzony.

— Kto mógłby pragnąć pojechać na Urras? — zapytał. — Po co?

— Żeby się przekonać, jak wygląda inny świat. Żeby się przekonać, co to takiego „koń”!

— To dziecinada — zawyrokował Kvetur. — W paru innych jeszcze systemach gwiezdnych istnieje życie — powiódł dłonią po rozjaśnionym blaskiem księżyca niebie — tak mówią. I co z tego? My mieliśmy szczęście urodzić się tutaj!

— Skoro jesteśmy lepsi od wszystkich innych ludzkich społeczeństw — zauważył Tirin — powinniśmy im pomagać. A tego się nam zakazuje.

— Zakazuje? Nieorganiczne słowo. Kto zakazuje? Dokonujesz eksternalizacji samej funkcji integrującej — pochylając się do przodu, przemówił z żarem Szevek. — Mus to nie to samo co „przymus”. Nie opuszczamy Anarres, bo jesteśmy Anarres. Będąc Tirinem, nie możesz opuścić skóry Tirina. Choćbyś nie wiem jak starał się zostać kimś innym, żeby się przekonać, jak to jest, nie zdołasz tego dokonać. Ale czy zakazuje ci się tego siłą? Czy nas trzyma się tutaj siłą? Bo i jakąż by — praw, rządów, policji? Żadną z nich. Trzyma nas tu po prostu nasza własna istota, nasza natura odonian. Twoim przeznaczeniem jest być Tirinem, moim — Szevekiem, a naszym wspólnym — odpowiedzialnymi przed sobą odonianami. Ta odpowiedzialność jest naszą wolnością. Uchylić się od niej oznaczałoby utracić wolność. Czy naprawdę chciałbyś żyć w społeczeństwie, które pozbawia cię odpowiedzialności i wolności, nie pozostawiając wolnego wyboru, poza fałszywym wyborem między posłuszeństwem prawu a podlegającym karze występkiem? Czy ty naprawdę pragnąłbyś żyć w więzieniu?

— Och, kurka, oczywiście, że nie! To nie można już sobie nawet pogadać? Bieda z tobą, Szev, polega na tym, że nie otwierasz japy, dopóki nie nagromadzisz całej wywrotki ciężkich jak jasna cholera argumentów, które następnie zwalasz na kupę, nie bacząc na zmasakrowane tą zwałką krwawe zwłoki…