Выбрать главу

— Pomyślałam, że może jemu uda się dojść, w którym miejscu pobłądziłeś. Ja nie byłam w stanie. Chciałam też, żeby się zorientował, nad czym pracujesz… Wiesz, on chciałby cię widzieć w Abbenay.

Młodzieniec nie odpowiedział.

— Chciałbyś tam pojechać?

— Na razie nie.

— Tak też przypuszczałam. Ale musisz pojechać. Dla książek, a także głów, z którymi się tam zetkniesz. Nie wolno takiej mózgownicy jak twoja zakopywać na pustyni! — powiedziała w nagłej pasji. — Twoim obowiązkiem, Szevek, jest szukać tego, co najlepsze; nie pozwól się zwodzić fałszywemu egalitaryzmowi. Będziesz pracował z Sabulem; on jest dobry, zmusi cię do ciężkiej pracy. Powinieneś jednak zachować swobodę samodzielnego odkrycia kierunku, w jakim zechcesz podążać. Zostań tu jeszcze z kwartał, potem jedź. Ale uważaj tam, w Abbenay. Staraj się zachować niezależność. Siła spoczywa w centrum. Udajesz się do centrum. Nie znam Sabula, nie mam mu nic do zarzucenia; ale o tym nie zapominaj: będziesz jego człowiekiem.

Liczba pojedyncza zaimka dzierżawczego jest w języku prawickim używana głównie dla celów emfatycznych; mowa potoczna jej unika. Małe dziecko może powiedzieć: „moja mama”, ale prędko uczy się mówić „mama”. Zamiast: „Podaj mi mój płaszcz” mówi się: „Podaj mi płaszcz”, i tak dalej; chcąc powiedzieć w języku prawickim: „to jest moje, a to twoje”, mówi się: „ja używam tego, a ty tego”. W stwierdzeniu Mitis: „Będziesz jego człowiekiem” zabrzmiał jakiś dziwny ton. Szevek wpatrywał się w nią bez wyrazu.

— Masz przed sobą zadanie — stwierdziła Mitis. Jej czarne oczy zabłysły, jakby zapłonęły gniewem. — Wykonaj je!

To powiedziawszy, wyszła, w laboratorium czekała na nią bowiem grupa studentów. Szevek spoglądał z zakłopotaniem na świstek papieru. Sądził, że Mitis poleca mu, by się pośpieszył i poprawił swoje równania. Znacznie później dopiero zrozumiał, co mu chciała powiedzieć.

Wieczorem w przeddzień jego wyjazdu do Abbenay koledzy wydali na jego cześć przyjęcie. Przyjęcia organizowane były często pod byle jakim pretekstem, Szeveka zdumiał jednak zapał, z jakim przygotowywano to właśnie; zastanawiał się, z jakiego powodu było ono aż tak wystawne. Nie ulegając wpływom innych, nie zdawał sobie sprawy, że on sam ma na drugich wpływ; nie miał pojęcia, że jest przez kolegów lubiany.

Musieli od wielu dni odkładać na tę okazję swoje dzienne racje.

Zgromadzili niewiarygodne góry jedzenia. Zamówienie na ciasto było tak ogromne, że stołówkowy kucharz popuścił wodze fantazji i wypiekł przysmaki dotąd nie widziane: aromatyczne wafle, posypane papryką koreczki z wędzonej ryby, słodkie, kapiące od tłuszczu pierniki. Były napoje owocowe, kandyzowane owoce znad Morza Kerańskiego, malutkie słone krewetki, stosy kruchych frytek z batatów. Nieprzebrany wybór potraw przyprawiał o zawrót głowy. Wszyscy wpadli w doskonały humor, kilka osób się pochorowało.

Były skecze i zabawy przygotowane zawczasu oraz improwizowane. Tirin przebrał się w łachmany, wyciągnięte z pojemnika na odpadki do recyrkulacji i snuł się wśród gości jako Ubogi Urrasyjczyk, Żebrak — jedno ze słów języka ajońskiego, które znali wszyscy z lekcji historii.

— Dajcie mi pieniądze — skamlał, podtykając im pod nosy trzęsącą się rękę. — Pieniądze! Pieniądze! Czemu nie dajecie mi pieniędzy? Nie macie? Kłamcy! Zasrani posiadacze! Paskarze! A to żarcie? Skąd je wzięliście, skoro nie macie pieniędzy — Następnie wystawił siebie na sprzedaż: — Kupta mnie, kupta mnie, za małą sumkę pieniędzy — napraszał się.

— Nie mówi się kupta, tylko kupcie — poprawiła go Rovab.

— Kupta, kupcie, co za różnica, spójrz, jakie śliczne ciałko; nie leci ci ślinka? — mruczał Tirin, kręcąc wąskimi biodrami i trzepocząc powiekami.

Ścięty na koniec publicznie przy pomocy noża do ryb, pojawił się na powrót w normalnym już odzieniu.

Byli wśród gości wyszkoleni harfiści i śpiewacy, toteż muzykowano i tańczono co niemiara, lecz więcej jeszcze gadano. Wszyscy trajkotali, jakby ich następnego dnia miała porazić niemota.

Nocą młodzi kochankowie poczęli się wymykać do pojedynczych pokojów, by tam kopulować; goście, ogarnięci sennością, rozeszli się do sypialń; została ich na koniec — wśród pustych filiżanek, ości i okruchów ciasta, które trzeba będzie przed świtem posprzątać — mała jedynie grupka. Do świtu pozostało jednak jeszcze wiele godzin. Popłynęły rozmowy, przerywane od czasu do czasu skubnięciem jakiegoś przysmaku. W gronie wytrwałych byli Bedap, Tirin, Szevek, paru innych chłopców oraz trzy dziewczyny.

Rozmawiali o rytmie — tym przestrzennym wyobrażeniu czasu — a także o związkach między starożytnymi teoriami Harmonii Liczb a współczesną fizyką czasu. Sprzeczali się, jakim stylem pływackim najlepiej pokonywać długie dystanse. Zastanawiali się, czy ich dzieciństwo było szczęśliwe. Rozważali, czym w ogóle jest szczęście.

— Cierpienie jest nieporozumieniem — oświadczył Szevek, pochylając się do przodu z rozszerzonymi i rozjaśnionymi oczami.

Był nadal szczupły, miał duże dłonie, odstające uszy i kanciaste stawy; zdrów jak ryba, tryskał młodzieńczą werwą; był bardzo piękny. Miękkie i proste włosy, matowe i ciemne jak u innych, nosił długie, nie strzyżone, przewiązane wstążką. Tylko jedno spośród nich miało inną fryzurę — dziewczyna o wydatnych kościach policzkowych i płaskim nosie; jej krótko ostrzyżona ciemna czupryna okrywała głowę niczym lśniący czepek. Dziewczyna nie odrywała od Szeveka poważnego spojrzenia. Wargi miała tłuste od pierników, do podbródka przyklejony okruszek.

— Ono istnieje — powiedział Szevek, rozkładając ręce. — Jest realne. Mogę nazwać je nieporozumieniem, ale nie mogę udawać, że go nie ma lub że kiedyś istnieć przestanie. Cierpienie jest stanem naszej egzystencji. Gdy przychodzi, poznajecie je. Wiecie, że jest rzeczywiste. Słuszne jest oczywiście leczenie chorób, walka z głodem i niesprawiedliwością, jak to czyni organizm społeczny. Ale przecież żadne społeczeństwo nie odmieni natury bytu. Nie jesteśmy w stanie zapobiec cierpieniu. Temu konkretnemu bólowi, tamtemu konkretnemu bólowi — owszem, lecz nie bólowi w ogóle.

Społeczeństwo może ulżyć jedynie społecznemu cierpieniu — cierpieniu niepotrzebnemu. Pozostaje reszta. Korzeń, rzeczywistość.

My wszyscy, jak tu siedzimy, zaznamy smutku; jeśli przeżyjemy pięćdziesiąt lat, będziemy przez pięćdziesiąt lat cierpieli ból. Na koniec zaś umrzemy. Do takiego się urodziliśmy losu. Boję się życia! Bywają chwile, że jestem… śmiertelnie przerażony. Szczęście — każde szczęście — wydaje się trywialne. A jednak zastanawiam się czasem, czy to wszystko nie jest jakimś nieporozumieniem — to uganianie się za szczęściem, ten strach przed bólem… Gdyby zamiast bać się go i uciekać przed nim, człowiek mógł… przezwyciężyć go, przekroczyć. Za nim coś jest. Tym, co cierpi, jest istota, a przecież istnieje taki punkt, w którym istota znika. Nie wiem, jak to wyrazić. Ale wierzę, że ta realność, ta prawda, którą odkrywam w cierpieniu, a której nie znajduję w wygodzie i szczęściu, że ta realność bólu — nie jest bólem. Jeśli umie sieją przezwyciężyć. Jeśli umie sieją przecierpieć do końca.

— Realność naszego życia spełnia się w miłości, w solidarności — wtrąciła wysoka dziewczyna o łagodnym spojrzeniu. — Miłość jest istotą ludzkiego życia.

Bedap pokręcił głową.

— Nie. Szev ma rację — powiedział. — Miłość to tylko jedna z dróg, może pobłądzić i zaginąć. Ból nigdy nie ginie. Dlatego też niewielki mamy wybór, jeśli chodzi o znoszenie go! Musimy go znieść — czy tego chcemy, czy nie.