— Saio Pae.
— A, Pae. Czytałem twoje artykuły na temat paradoksu. — Mówił ciężko, ospale.
— Musi tu być jakiś barek, w pokojach starszych pracowników wydziału zawsze się znajdzie kredensik z trunkami. Może miałby pan ochotę napić się czegoś?
— Owszem, wody.
Młody człowiek przyniósł szklankę wody, pozostali dwaj również zbliżyli się do kominka. Szevek wypił wodę łapczywie, po czym zapatrzył się na trzymaną w ręku szklankę — delikatne cacko o szlachetnym kształcie, chwytające złoconą krawędzią blask płomieni. Był świadom obecności tych trzech mężczyzn, którzy czekali na coś w postawie pełnej szacunku — opiekuńczy, majętni.
Spojrzał na nich, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą.
Patrzyli nań wyczekująco.
— Więc oto mnie macie — powiedział z uśmiechem. — Macie swojego anarchistę. Co z nim zamierzacie zrobić?
Rozdział drugi
Anarres
W kwadratowym oknie w białej ścianie lśni czyste, puste niebo.
Na niebie świeci słońce.
W pokoju jest jedenaścioro dzieci, w większości umieszczonych (po dwoje i troje) w dużych, wyściełanych kojcach i zapadających — wśród wiercenia się i gaworzenia — w sen. Dwóch najstarszych chłopców bawi się na podłodze: ruchliwy grubasek rozbiera układankę, a drugi — guzowaty brzdąc — siedzi w żółtym kwadracie padającego z okna światła i z poważnym, gapiowatym wyrazem twarzy wpatruje się w promień słońca. W przedpokoju jednooka, siwowłosa matrona rozmawia z wysokim, smutnym, trzydziestoletnim mężczyzną.
— Jego matka dostała przydział do Abbenay — mówi mężczyzna. — Chce, by on tu został.
— Zatrzymujemy go więc w żłobku na stałe, tak, Palat?
— Tak. Ja wracam do noclegowni.
— Nie martw się o niego, on nas tu wszystkich zna! A Kompoprac z pewnością wyśle cię niedługo tam, dokąd i Rulag, prawda?
Skoro jesteście partnerami i oboje inżynierami.
— Tak, ale ona jest… Widzisz, o nią wystąpił Centralny Instytut Inżynierii. Ja nie jestem aż tak dobry. Rulag ma ważne zadanie do spełnienia.
Kobieta skinęła głową i westchnęła.
— Mimo to… — zaczęła z przekonaniem, po czym umilkła.
Ojciec przyglądał się guzowatemu chłopczykowi, który — zajęty obserwowaniem światła — nie zauważył jego obecności w przedpokoju. Tymczasem grubasek ruszył żwawo w stronę chłopczyka, choć — z powodu mokrych i opadających pieluch — poruszał się krokiem osobliwym, jakby w kuckach. Zbliżył się z nudów (lub w celach towarzyskich), znalazłszy się wszelako w słonecznym kwadracie, odkrył, że tam ciepło. Usiadł więc ciężko obok zagapionego kolegi, spychając go w cień.
Niemy zachwyt guzowatego malca w jednej chwili zmienił się we wściekłość. Odepchnął intruza i krzyknął z gniewną miną:
— Uciekaj stąd!
Podbiegła przedszkolanka. Podniosła grubaska.
— Nie wolno popychać innych, Szev.
Chłopczyk wstał. Na jego twarzyczce płonęło słońce i złość.
Pieluchy osunęły się.
— Moje! — zawołał wysokim, dźwięcznym głosikiem. — Moje śłonećko!
— Ono nie jest twoje — wyjaśniła jednooka kobieta z wyrozumiałością całkowitego przekonania. — Nic nie jest twoje. Słoneczko jest po to, żeby z niego korzystano. Należy się nim dzielić. Jeśli nie będziesz się nim dzielił, nie będziesz mógł z niego korzystać.
Podniosła rozeźlonego malca w łagodnych, stanowczych rękach i posadziła go poza słonecznym kwadratem.
Grubasek siedział i przypatrywał się chłopcu obojętnie. Guzowaty chłopczyk zatrząsł się cały.
— Moje śłonećko! — krzyknął i wybuchnął płaczem.
Ojciec wziął go na ręce i przytulił.
— No, już dobrze, Szev — uspokajał go. — Przecież wiesz, że nie można mieć niczego na własność. Co się z tobą dzieje?
Głos mu się łamał i drżał, jakby i jemu zbierało się na płacz.
Chłopczyk — szczupły, długi i lekki jak piórko — zanosił się w jego ramionach od płaczu.
— Niektórzy nie umieją brać życia takim, jakim ono jest — stwierdziła jednooka kobieta, przyglądając się im ze współczuciem.
— Wezmę go teraz ze sobą. Rozumiesz, jego matka dziś wyjeżdża.
— Oczywiście. Mam nadzieję, że niedługo dostaniecie wspólny przydział — powiedziała kobieta z melancholijnym wyrazem twarzy, mrużąc zdrowe oko i zarzucając sobie grubaska na biodro niczym worek ziarna. — Szev, do widzenia, skarbie. Jutro pobawimy SK w ciężarówkę i kierowcę, chcesz?
Malec nie wybaczył jej jeszcze. Obejmował ojca za szyję i szlochał, kryjąc twarz w ciemności po utraconym słońcu.
Orkiestrze potrzebne były tego ranka do próby wszystkie ławki; w dużej sali ośrodka kształceniowego wycinała hołubce sekcja taneczna, więc dzieci odbywające ćwiczenia w mówieniu i słuchaniu zasiadły kręgiem na podłodze z piankowca w warsztacie.
Zgłosił się pierwszy ochotnik — tykowaty ośmiolatek o szczupłych dłoniach i wielkich stopach. Stał bardzo prosto (jak to dzieci zdrowe); jego twarz, pokryta delikatnym meszkiem, była zrazu blada, potem — kiedy czekał, aż koledzy się uciszą — oblała się rumieńcem.
— No, proszę, Szevek — zachęcił prowadzący zajęcia.
— Ja chciałbym się podzielić pewną myślą.
— Głośniej — przerwał mu nauczyciel, mocno zbudowany dwudziestoparolatek.
Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało.
— Otóż, widzicie, przyszło mi do głowy… Powiedzmy, że rzucacie w coś kamieniem. Na przykład w drzewo. Rzucacie, kamień leci w powietrzu i uderza w drzewo. Zgadza się? Tylko że w rzeczywistości on nie może w nie uderzyć, ponieważ… Czy mogę prosić o tabliczkę? Spójrzcie, stąd rzucacie kamieniem, a tu stoi drzewo — rysował na tabliczce — powiedzmy, że to jest drzewo, a to kamień, tu, w połowie drogi. — Dzieci zachichotały, rozbawione jego przedstawieniem drzewa holum, on sam uśmiechnął się. — Żeby dolecieć od was do drzewa, kamień musi przebyć połowę drogi, jaka was od niego dzieli, prawda? Potem połowę następnego odcinka między tą połową a drzewem. A potem połowę tej następnej połowy między tą drugą połową a drzewem. Choćby nie wiem jak daleko doleciał, zawsze da się wskazać takie miejsce (tyle że w istocie tu chodzi o czas), które znajduje się w połowie drogi między jego ostatnim położeniem a drzewem…
— Czy to jest waszym zdaniem ciekawe? — przerwał mu prowadzący zajęcia, zwracając się do reszty dzieci.
— Czemu on nie może dolecieć do tego drzewa? — zapytała dziesięcioletnia dziewczynka.
— Bo zawsze pozostanie mu do przebycia połowa drogi, jaka go od niego dzieli — wyjaśnił Szevek — a następnie połowa tej połowy i połowa następnej połowy i tak dalej, rozumiesz?
— Może po prostu źle wycelowałeś — powiedział prowadzący zajęcia z wymuszonym uśmiechem.
— Nie ma znaczenia, jak się wyceluje. Kamień nie może dolecieć do drzewa.
— Kto ci podsunął tę myśl?
— Nikt. Wydaje mi się, że ją zobaczyłem. Chyba rozumiem, dlaczego kamień w rzeczywistości…
— Wystarczy.
Niektóre dzieci, które przedtem rozmawiały, teraz umilkły, jakby naraz zaniemówiły. Chłopiec stał z tabliczką w ręku w zapadłej nagle ciszy. Wyglądał na wystraszonego, twarz mu się skrzywiła.
— Mowa jest dzieleniem się — sztuką kooperatywną. Ty się nie dzielisz, ty egoizujesz.
Z holu dobiegała prosta, skoczna melodia orkiestry.