Выбрать главу

Spoglądając wstecz na cztery minione lata, Szevek dostrzegał w nich nie czas zmarnowany, ale fragment budowli, jaką on i Takver wznosili swoim życiem. Jedna z zalet współdziałania z czasem, a nie przeciwstawiania się mu — pomyślał — polega na tym, że się go nie marnuje. Nawet ból się liczy.

Rozdział jedenasty

Urras

Rodarred, dawna stolica prowincji Avan, było miastem strzelistym: las sosen, nad których wierzchołkami górował jeszcze las wież. Ulice w cieniu drzew były mroczne i wąskie, omszałe, często zasnute mgłą. Jedynie stanąwszy na jednym z siedmiu spinających rzekę mostów, można było, podniósłszy wzrok, dojrzeć szczyty wież. Niektóre z nich liczyły setki stóp wysokości, inne wyglądały jak ledwie od ziemi odrosłe pędy — jak gdyby zwykłe domy obróciły się w nasiona. Jedne były z kamienia, inne z porcelany, mozaiki, tafli kolorowego szkła, pokryte miedzią, cyną albo złotem, niewiarygodnie ozdobne, delikatne, lśniące. Wśród tych bajkowych, czarownych ulic miała swoją siedzibę — odkąd istniała, to znaczy od trzystu lat — Urrasyjska Rada Rządów Świata. W Rodarred — położonym o niecałą godzinę drogi od Nio Esseii — skupiały się też siedziby rządu narodowego, ponadto wiele amabasad i konsulatów przy RRŚ i A-Io.

Ambasada Terry przy RRŚ mieściła się w rozsiadłym między rzeką a szosą do Nio Zamku Nadrzecznym, który wystrzelał w górę samotną, przysadzistą, surową wieżycą o kwadratowym dachu i skośnych, podobnych do zmrużonych oczu oknach. Mury tego zamczyska od tysiąca czterystu lat opierały się machinom oblężniczym i pogodzie. Od strony lądu obrastały go ciemne drzewa, wśród których krył się przerzucony nad fosą zwodzony most. Był opuszczony, brama zaś była podniesiona. Wszystko to — fosa, rzeka, trawa, sczerniałe mury, flaga na wieży — pobłyskiwało w zamglonym słońcu, przedzierającym się przez nadrzeczne opary; tymczasem dzwony na wieżach Rodarred podjęły rozwlekłe i do obłędu harmonijne zadanie wydzwaniania godziny siódmej.

Urzędnik w niezwykle nowoczesnej recepcji na zamku był zajęty ziewaniem od ucha do ucha.

— Otwieramy dopiero o ósmej — oznajmił bezbarwnie.

— Chciałbym się widzieć z ambasadorem.

— Ambasador spożywa śniadanie. Będzie się pan musiał zapisać na audiencję. — Powiedziawszy to, przetarł załzawione oczy i po raz pierwszy mógł dokładniej przyjrzeć się petentowi. Wlepił w niego wzrok, parę razy poruszył szczęką i zapytał: — Kim pan jest? Skąd pan… Czego pan sobie życzy?

— Chcę się widzieć z ambasadorem.

— Proszę zaczekać — powiedział urzędnik z najczystszym ajońskim akcentem i nie przestając wybałuszać oczu, sięgnął po telefon.

Między bramą mostu zwodzonego a wejściem do ambasady zatrzymał się samochód, z którego — pobłyskując w słońcu metalowymi okuciami czarnych płaszczy — wysiadło kilku mężczyzn.

Z głównej części gmachu weszli tymczasem do holu dwaj pogrążeni w rozmowie dziwnie wyglądający i dziwacznie ubrani mężczyźni. Szevek, starając się biec, rzucił się w ich stronę, okrążając kontuar recepcji.

— Pomóżcie mi! — zawołał.

Popatrzyli nań wystraszeni. Jeden z nich cofnął się, marszcząc brwi. Drugi spojrzał obok Szeveka na grupkę umundurowanych mężczyzn, która wkraczała właśnie do ambasady.

— Tędy — zakomenderował chłodno, chwycił Szeveka za ramię i — z gestem i gracją tancerza baletowego skoczywszy dwa kroki w bok — zamknął się wraz z nim w małym, bocznym biurze.

— Co się stało? Jest pan z Nio Esseii?

— Chciałbym się widzieć z ambasadorem.

— Jest pan jednym ze strajkujących?

— Szevek. Mam na imię Szevek. Jestem z Anarres.

Błyszczące, inteligentne oczy cudzoziemca zabłysły w jego czarnej jak noc twarzy.

— Mai-godl — wyszeptał, po czym zapytał po ajońsku: — Czy chce pan prosić o azyl?

— Nie wiem. Ja…

— Proszę za mną, doktorze Szevek. Zaprowadzę pan gdzieś, gdzie będzie mógł pan spocząć.

Potem były jakieś hole, schody, dłoń czarnego człowieka na ramieniu Szeveka.

Jacyś ludzie próbowali mu ściągnąć płaszcz. Opierał się ze strachu, że chcą mu zabrać ukryty w kieszonce koszuli notes. Ktoś powiedział coś stanowczo w nie znanym mu jeżyku. Ktoś inny rzekł uspokajająco:

— Wszystko w porządku. On chce tylko sprawdzić, czy nie jest pan ranny. Ma pan okrwawiony płaszcz.

— To nie moja krew — wyjaśnił Szevek. — To krew innego człowieka.

Zdołał usiąś‹5, choć kręciło mu się w głowie. Siedział na kanapie w jakimś przestronnym, zalanym słońcem pokoju. Chyba zemdlał.

Stało nad nim kilku mężczyzn i jedna kobieta. Obrzucił ich pytającym spojrzeniem.

— Znajduje się pan w ambasadzie Terry, doktorze Szevek. Jest pan na terrańskim terytorium. Jest pan tutaj zupełnie bezpieczny.

Może pan tu zostać tak długo, jak długo pan zechce.

Kobieta miała skórę żółto-brązową, barwy żelazistej ziemi, nie owłosioną — z wyjątkiem czubka głowy; nie tyle wygoloną, co bezwłosą. Rysy twarzy miała dziwaczne, dziecinne, usta drobne, nos o płaskiej nasadzie, długie i ciężkie powieki, policzki i podbródek krągłe, z poduszeczkami tłuszczu. Cała jej postać była krąglutka, gibka, dziecinna.

— Jest pan tu bezpieczny — powtórzyła.

Spróbował się odezwać, ale nie zdołał. Jeden z mężczyzn popchnął go delikatnie w pierś i poradził:

— Niech pan leży, niech pan leży.

Opadł na plecy i wyszeptał:

— Chciałbym się widzieć z ambasadorem.

— Ja nim jestem. Nazywam się Keng. Cieszymy się, że pan do nas przyszedł. Jest pan tutaj bezpieczny. Proszę teraz odpocząć, doktorze Szevek, porozmawiamy później. Nie ma pośpiechu.

Głos miała dziwny, płaski i ochrypły, podobny do głosu Takver.

— Nie wiem, co robić, Takver — poskarżył się w ojczystym języku.

— Śpij — poradziła.

Więc zasnął.

Po upływie dwóch dni, które spędził na spaniu i jedzeniu, wprowadzono go — ubranego na powrót w jego szary ajoński garnitur, lecz wyprany i wyprasowany — do mieszczącego się na trzecim piętrze wieży prywatnego gabinetu ambasadora.

Ambasador nie ukłoniła mu się ani nie podała ręki, złączyła tylko dłonie na piersiach i uśmiechnęła się.

— Cieszę się, że czuje się pan już lepiej, doktorze Szevek. Ach nie, powinnam zwracać się do ciebie po prostu Szevek, prawda?

Usiądź, proszę. Przykro mi, że zmuszona jestem przemawiać do ciebie po ajońsku, w języku obcym dla nas obojga. Twojego języka nie znam. Mówiono mi, że jest nadzwyczaj ciekawy, jedyny język racjonalnie poczęty, który stał się mową wielkiego narodu.

W towarzystwie tej uprzejmej cudzoziemki czuł się zwalisty, ciężki i kudłaty. Usiadł w jednym z głębokich, miękkich foteli.

Keng również usiadła, ale skrzywiła się przy tym.

— Od siedzenia w tych wygodnych fotelach bolą mnie plecy — poskarżyła się i Szevek uświadomił sobie wtedy, że ona nie ma, jak mu się zdawało, lat trzydziestu albo jeszcze mniej, ale co najmniej sześćdziesiąt; zwiodła go jej gładka skóra i dziecinna twarz. — U nas — podjęła — siada się przeważnie na rozłożonych na podłodze poduszkach. Gdybym to jednak zechciała praktykować tutaj, musiałabym jeszcze wyżej zadzierać na was głowę. Wy, Ceteńczycy, jesteście tacy wysocy!… Mamy mały problem. To znaczy nie tyle my, co rząd A-Io. Widzisz, twoi towarzysze z Anarres — ci, którzy utrzymują łączność radiową z Urras — domagają się stanowczo rozmowy z tobą. I rząd ajoński znalazł się w kłopocie. — Uśmiechnęła się, szczerze rozbawiona. — Nie wie, co odpowiedzieć.