Bedap znał swoich wszystkich starych przeciwników z Rady Importu-Eksportu; od trzech lat przychodził tu i ścierał się z nimi.
Ten jednak mówca — młody mężczyzna, świeżo najpewniej wylosowany na Listę KPR — był nowy. Bedap przyjrzał mu się życzliwie, po czym podjął:
— Nie odgrzewajmy starych waśni, zgoda? Proponuję wszcząć nowy spór. Otrzymaliśmy interesującą wiadomość od pewnej grupy na Urras. Nadeszła na długości fali, na której kontaktujemy się z Ajonczykami, ale poza umówioną porą, sygnał zaś był bardzo słaby. Wydaje się, że nadano ją z państwa o nazwie Benbili, a nie z A-Io. Grupa owa nazywa siebie „Bractwem Odonian”. Wygląda na to, że to odonianie, którzy w jakiś sposób przetrwali po Osiedleniu na Urras w lukach prawa i rządów. Ich posłanie było skierowane do „braci na Anarres”. Możecie je przeczytać w biuletynie Syndykatu, jest ciekawe. Pytają, czy nie pozwolilibyśmy im tu przysyłać ich ludzi.
— Przysyłać ludzi? Wpuszczać tu Urrasyjczyków? Jako szpiegów?…
— Nie, osadników.
— Chcą, byśmy wznowili osadnictwo, czy tak, Bedapie?
— Mówią, że prześladuje ich rząd i mają nadzieję na…
— Wznowić osadnictwo! Dla każdego paskarza, który nazwie się odonianinem?
Pełna relacja z anarresyjskich narad kierowniczych byłaby trudna; toczyły się one bowiem w szalonym tempie, często wielu mówiło naraz, nikt się nie rozwodził nad tematem, uciekano się chętnie do sarkazmu, wielu spraw nie dopowiadano; przemawiano tonem ogromnie emocjonalnym, pozwalając sobie często na jadowite, osobiste wycieczki; docierano, co prawda, do końca narady, nie dochodzono jednak do żadnych konkluzji. Przypominało to sprzeczkę między braćmi lub bicie się z myślami niezdecydowanego umysłu.
— Jeśli nawet pozwolimy przybyć do nas tym tak zwanym odonianom, w jaki sposób zamierzają tego dokonać?
Z pytaniem tym wystąpiła oponentka Bedapa, przed którą odczuwał respekt szczególny — chłodna, inteligentna kobieta imieniem Rulag. W ciągu roku, odkąd zasiadał w tym gremium, była jego najbystrzejszym przeciwnikiem. Zerknął na Szeveka, po raz pierwszy uczestniczącego w zebraniu rady, żeby zwrócić mu na nią uwagę. Ktoś mu powiedział, że Rulag jest inżynierem; istotnie, cechowały ją właściwe inżynierom jasność i trzeźwość myślenia, z dodatkiem znamionującej tę kategorię ludzi niechęci do zawikłań i odstępstw od reguły. Sprzeciwiała się Syndykatowi Inicjatywy na każdym kroku, poczynając od odmawiania mu prawa do istnienia.
Jej argumenty były trafne i Bedap czuł dla niej szacunek. Czasami, kiedy mówiła o potędze Urras i niebezpieczeństwie paktowania z silniejszym z pozycji słabszego, sam dawał wiarę jej słowom.
Nieraz bowiem zastanawiał się (w skrytości ducha), czy aby on i Szevek — spotkawszy się zimą 68 dla omówienia sposobów, jakich mógłby użyć sfrustrowany fizyk, żeby wydrukować swoją pracę i przedstawić ją fizykom na Urras — nie uruchomili niekontrolowanego łańcucha wydarzeń. Kiedy bowiem nawiązali wreszcie radiowy kontakt, Urrasyjczycy okazali się nadspodziewanie chętni do rozmowy i wymiany informacji; gdy zaś z kolei ogłosili sprawozdania z tych rozmów — na Anarres podniósł się sprzeciw zacieklejszy, niż się spodziewali. Ludzie z obydwu światów zwrócili na nich uwagę niepokojąco, prawdę mówiąc, baczną. Gdy nieprzyjaciel przygarnia cię z entuzjazmem, a ziomek zaciekle odrzuca, trudno nie powziąć wątpliwości, czy nie jest się aby w istocie zdrajcą.
— Przypuszczam, że przybyliby tu którymś z frachtowców — odparł. — Najprawdopodobniej autostopem, jak przystało dobrym odonianom. Jeśli pozwoli im wyjechać rząd i Rada Rządów Świata. A czy pozwoli? Czy władycy wyświadczą anarchistom tę przysługę? Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. Co się też stanie, jeśli zaprosimy taką małą grupkę — powiedzmy sześć, osiem osób?
— Chwalebna ciekawość — pochwaliła Rulag. — Wiedząc, jak rzeczywiście mają się sprawy na Urras, rozeznawalibyśmy się lepiej w zagrożeniach, zgoda. Tyle że niebezpieczeństwo kryje się już w samym tego odkrywaniu.
Wstała, dając do zrozumienia, że zamierza wystąpić z dłuższym niż parozdaniowe przemówieniem. Bedap skrzywił się i ponownie łypnął na siedzącego obok Szeveka.
— Teraz słuchaj — mruknął.
Szevek nie odpowiedział; ale też na zebraniach bywał on zwykle zamknięty w sobie i onieśmielony i nie było z niego pożytku, chyba że go coś głęboko poruszyło — okazywał się wówczas zaskakująco dobrym mówcą. Siedział ze wzrokiem utkwionym w swoje dłonie. Bedap spostrzegł, że Rulag, choć zwracała się do niego, przez cały czas popatrywała właśnie na Szeveka.
— Wasz Syndykat Inicjatywy — powiedziała, kładąc nacisk na zaimek — zbudował nadajnik, nadawał na Urras, odbierał stamtąd wiadomości i ogłaszał komunikaty. Robiliście to wszystko wbrew radom większości KPR i rosnącemu sprzeciwowi całego bractwa.
Nie poczyniono dotąd żadnych stanowczych kroków, wymierzonych w waszą aparaturę i was samych, głównie z tego — jak sądzę — powodu, że my, odonianie, odzwyczailiśmy się od myśli, że ktoś może podjąć działania szkodliwe dla innych i obstawać przy nich, głuchy na rady, obojętny na protesty. Rzadki to przypadek. Prawdę mówiąc, jesteście pierwszymi, którzy postępują dokładnie tak, jak — wedle uporczywie powtarzanych przepowiedni władyckich krytyków — będą postępować ludzie w społeczeństwie nie znającym praw: z całkowitym brakiem odpowiedzialności za społeczne dobro. Nie chcę wchodzić w rozważanie szkód, jakie już zdążyliście wyrządzić, wydając naukową informację w ręce potężnego wroga i w każdej rozmowie z Urras odsłaniając naszą słabość. I oto teraz — zakładając chyba, że zdążyliśmy już do tego wszystkiego przywyknąć — proponujecie coś stokroć gorszego. Jaka — zapytacie — jest różnica między pogawędką z paroma Urrasyjczykami na falach krótkich, a pogwarką z nimi tu na miejscu, w Abbenay? Jaka różnica? A jaka jest różnica między zamkniętymi a otwartymi drzwiami? Otwórzmy drzwi — oto, co się nam proponuje, ammari.
Otwórzmy drzwi, niech przybywają Urrasyjczycy! Sześciu, ośmiu pseudoodonian na pokładzie najbliższego frachtowca. Sześćdziesięciu, osiemdziesięciu ajońskich spekulantów na pokładzie następnego, żeby nas sobie obejrzeć i ocenić, jak by też można podzielić tę majętność między państwa Urras. Następna zaś wycieczka będzie się składała z sześciuset czy tam ośmiuset uzbrojonych statków wojennych: armaty, żołnierze, siły okupacyjne — i to będzie koniec Anarres, koniec Obietnicy. Cała nasza nadzieja w Warunkach Osadnictwa, podobnie jak zależała od nich przez sto siedemdziesiąt lat: żadni Urrasyjczycy poza osadnikami nie mają schodzić ze statków, teraz ani w przyszłości. Żadnego mieszania się.
Żadnych kontaktów. Wyrzekanie się obecnie tej zasady oznacza przyznanie się przed tyranami, których kiedyś pokonaliśmy: eksperyment nie powiódł się, przybywajcie i pojmijcie nas znowu w niewolę!
— Bynajmniej! — porywczo zaprotestował Bedap. — Przesłanie jest jasne: eksperyment się powiódł, jesteśmy teraz dostatecznie silni, żeby spotkać się z wami jak równy z równym.
Rozgorzał spór jak poprzednio, przypominający gorączkową młóckę tematów. Nie trwał długo. Nie podjęto — jak zwykle — żadnej uchwały. Niemal wszyscy zebrani opowiedzieli się stanowczo za trwaniem przy Warunkach Osadnictwa, gdy to zaś stało się już jasne, Bedap oświadczył:
— W porządku, przyjmuję to jako rzecz postanowioną. Nikt nie przybędzie na pokładzie Fortu Kuieo ani Czujnego. W sprawie sprowadzenia Urrasyjczyków na Anarres zamierzenia Syndykatu muszą zostać oczywiście podporządkowane opinii społeczeństwa jako całości. Zapytaliśmy was o radę i zastosujemy się do niej. Jest jednak jeszcze jeden aspekt tego zagadnienia. Szevek?…