Выбрать главу

— Przyjdzie nam może naprawdę posłać kogoś na Urras — czynem potwierdzić nasze prawo, jeśli nie zdołamy słowem.

— Możliwe. Byle nie mnie! Zedrę sobie gardło, przemawiając za naszym prawem do opuszczenia Anarres, ale gdyby na mnie miało paść, do licha, wolałbym je sobie poderżnąć…

Szevek roześmiał się.

— Muszę już iść. Będę w domu za jakąś godzinkę. Zajdź do nas wieczorem, zjemy coś razem.

— Do zobaczenia u was.

Szevek ruszył ulicą wyciągniętym krokiem, Bedap został niezdecydowany przed frontonem gmachu KPR. Było wczesne popołudnie, wietrzny, zimny dzień wiosenny. Skąpane w słonecznym blasku ulice Abbenay ożywione były przez światło i ludzi — tak czyste, jak gdyby je wyszorowano. Bedap odczuwał zarazem podniecenie i przygnębienie. Wszystko, nie wyłączając jego emocji, zdawało się coś obiecywać i czegoś nie dotrzymywać. Skierował się w stronę domicylu w bloku Pekesz, w którym Szevek i Takver obecnie mieszkali, i — jak miał nadzieję — zastał w domu Takver i małą.

Takver dwa razy poroniła, a potem — późno i trochę nieoczekiwanie, radośnie jednak witana — przyszła na świat Pilun. Urodziła się malutka, a i teraz, chód szło jej na drugi rok, była dzieckiem drobnym, o chudych nóżkach i ramionach. Kiedy Bedap brał ją na ręce, dotyk tych ramionek — tak kruchych, że mógłby je złamać jednym skrętem dłoni — przejmował go zawsze niejasnym lękiem i niechęcią. Był do Pilun bardzo przywiązany, zakochany w jej szarych, chmurnych oczętach, podbity jej bezgranicznym zaufaniem, a przecież ilekroć jej dotykał, uświadamiał sobie wyraźnie (co mu się wcześniej nigdy nie zdarzyło), na czym polega urok okrucieństwa, odkrywał, czemu silniejszy dręczy słabszego. Zrozumiał też dzięki temu coś — chód nie potrafiłby powiedzieć dlaczego — co dotąd pozbawione dlań było sensu, co go w ogóle zresztą nie interesowało: uczucia rodzicielskie. Odczuwał niezwykłą przyjemność, gdy Pilun nazywała go tadde.

Usiadł na tapczanie pod oknem. Pokój był spory, z dwoma tapczanami. Na podłodze leżały maty; poza małym przenośnym parawanikiem, który wytyczał przestrzeń do zabaw lub zasłaniał łóżeczko Pilun, nie było w nim innych mebli, żadnych krzeseł ani stołów. Takver, wysunąwszy długą, szeroką szufladę drugiego tapczanu, porządkowała przechowywane w niej zwały papierów.

— Bedap, kochany, zajmij się nią chwilkę! — poprosiła, uśmiechając się szeroko, kiedy dziecko ruszyło niezdarnie w jego stronę.

— Właziła mi już w te papierzyska co najmniej dziesięć razy, ledwie je poukładałam. Uwinę się z tym w minutkę, no, powiedzmy w dziesięć.

— Nie śpiesz się. Nie mam chęci rozmawiać. Chciałem tu tylko posiedzieć. Chodź, Pilun. Na własnych nóżętach. Dzielna dziewczyna! Chodź do tadde Dapa. Mam cię teraz!

Pilun rozsiadła się zadowolona na kolanach wujcia i przystąpiła do oględzin jego dłoni. Bedap wstydził się swoich paznokci, bo choć ich już nie obgryzał, pozostały od obgryzania zdeformowane, w pierwszej więc chwili zwinął palce, żeby je ukryć; potem zawstydził się własnego wstydu i odemknął dłoń. Pilun poklepała ją.

— To przyjemny pokój — stwierdził. — Z północnym oświetleniem. Tak tu zawsze spokojnie.

— Mhm. Cicho bądź, liczę.

Po chwili odłożyła stosy papierów i zamknęła szufladę.

— Skończone! Przepraszam. Obiecałam Szevowi, że znajdę mu ten artykuł. Nie napiłbyś się czegoś?

Podstawowe artykuły żywnościowe były nadal racjonowane, chód nie tak ściśle jak przed pięcioma laty. Sady owocowe w Północowyżu nie ucierpiały aż tak srodze i szybciej odżyły po suszy niż regiony uprawy zbóż, toteż rok temu skreślono z listy towarów reglamentowanych suszone owoce i soki owocowe. Takver trzymała butelkę soku w chłodnym cieniu na oknie. Napełniła pękate ceramiczne kubki, które Sadik ulepiła w szkole. Usiadła naprzeciwko Bedapa i przyjrzała mu się z uśmiechem.

— No i jak tam w KPR?

— Jak zwykle. A jak tam w laboratorium rybnym?

Takver zajrzała do swojego kubka, poruszając nim, by złapać odblask światła na powierzchni płynu.

— Sama nie wiem. Zastanawiam się, czyby tego nie rzucić.

— Czemu, Takver?

— Lepiej samemu odejść, niż zostać o to poproszonym… Bieda tylko w tym, że ja lubię tę pracę i wykonuję ją dobrze. A to jedyna taka posada w Abbenay. Nie można być jednak członkiem zespołu badawczego, który zdecydował, że jego członkiem nie jesteś.

— Zachodzą ci bardziej za skórę, co?

— Cały czas to robią — przyznała, rzucając szybkie i niekontrolowane spojrzenie w stronę drzwi, jakby się chciała upewnić, że nie stoi w nich Szevek, że nie słucha. — Niektórzy zachowują się wręcz niewiarygodnie. Sam wiesz. Nie ma sensu się nad tym rozwodzić.

— Rzeczywiście i dlatego cieszę się, że cię zastałem samą. Sam się już gubię w tym wszystkim. Ja, Szev, Skovan, Gezach i reszta większość czasu spędzamy w warsztacie drukarskim czy na wieży radiowej, nie mamy żadnych posad, toteż nie widujemy zbyt wielu ludzi spoza Syndykatu. Ja dużo siedzę w KPR, ale to wyjątkowa sytuacja, tam spodziewam się opozycji, sam ją prowokuję. A ciebie co dopadło?

— Nienawiść — odrzekła Takver swoim głębokim, miękkim głosem. — Najczystsza nienawiść. Kierownik mojego zespołu w ogóle się już do mnie nie odzywa. No cóż, niewielka strata. To i tak kawał buca. Inni mówią mi jednak, co myślą… Na przykład jedna kobieta — nie u nas w laboratorium, tu w bloku. Pracuję w blokowym komitecie sanitarnym, miałam do niej sprawę. Nie dopuściła mnie do głosu. „Nie waż się wchodzić do tego pokoju, już ja was znam, zasrani zdrajcy, intelektualiści, samoluby” — i tak dalej w tym duchu, a potem zatrzasnęła mi przed nosem drzwi. Groteskowa scena. — Roześmiała się smutno. Pilun, zwinięta w ramionach Bedapa, uśmiechnęła się, ujrzawszy, że matka się śmieje, po czym ziewnęła. — I wiesz co, przestraszyłam się. Jestem tchórzem, Dap. Boję się przemocy. Boję się nawet cudzej niechęci.

— Ależ nie jesteś tchórzem. Jedynym naszym schronieniem jest aprobata naszych sąsiadów. Wladyk może złamać prawo i mieć nadzieję, że uniknie kary — ty nie możesz „złamać” zwyczaju; tworzy on ramę twojego współżycia z innymi ludźmi… My dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę, co to znaczy być rewolucjonistą, jak to Szev dziś ujął na zebraniu. I nie jest to nic przyjemnego.

— Niektórzy rozumieją — powiedziała Takver z gorliwym optymizmem. — Jedna kobieta wczoraj w autobusie — pojęcia nie mam, skąd ją znam, spotkałyśmy się pewnie na jakiejś dziesiętnicy — powiedziała: „To musi być wspaniałe żyć z wybitnym naukowcem, to musi być takie ciekawe!” A ja jej na to: „Owszem, przynajmniej jest zawsze o czym pogadać”… Pilun, nie śpij, dziecko! Szevek zaraz wróci i pójdziemy do jadłodajni. Potarmoś ją, Dap. Więc widzisz, wiedziała, kim on jest, a jednak nie było w niej nienawiści ani dezaprobaty, była bardzo miła.

— Ludzie go znają — przyznał Bedap. — To zabawne, bo rozumieją z jego książek nie więcej niż ja. On sam uważa, że rozumie jego książki najwyżej paręset osób. Na przykład ci studenci z Instytutów Wydziałowych, którzy próbują organizować kursy jednoczesności. Według mnie kilkadziesiąt to już byłby optymistyczny szacunek. A mimo to ludzie go znają i uważają, że to ktoś, z kogo można być dumnym. To jedno Syndykat przynajmniej zdołał sprawić: wydrukował książki Szeva. To chyba jedyna rozsądna rzecz, jaką zrobiliśmy.

— Oho-ho! Musieliście mieć dzisiaj w KPR ciężkie posiedzenie.

— Rzeczywiście. Chętnie bym cię wsparł na duchu, Takver, ale nie potrafię. Syndykat znalazł się o krok od naruszenia podstawowej więzi społecznej — strachu przed obcymi. Jeden młody typek zagroził nam dzisiaj otwarcie użyciem siły. Kiepska propozycja, fakt, ale znajdzie takich, co ją skwapliwie podejmą. No i ta diablica Rulag, to groźny przeciwnik!