„Oto kamień węgielny” — odezwał się czyjś znajomy, ukochany głos; Szeveka przejęła radość. W mroku cienia nie wznosił się już mur; zrozumiał, że wrócił — był w domu.
Później nie był w stanie przypomnieć sobie szczegółów tego snu, owego jednak uczucia przepełniającej go radości nie zapomniał. Nigdy niczego podobnego nie doświadczył. Był tak pewien istnienia tej radości — niczym pojedynczego błysku palącego się stale światła — że nigdy, mimo że doznał jej we śnie, nie uważał jej za nierzeczywistą. Jakkolwiek istniała naprawdę, nie mógł jej odzyskać, ani tęskniąc za nią, ani próbując ją wysiłkiem woli poczuć.
Mógł sobie o niej tylko przypominać — po przebudzeniu. Gdy zaś nawiedzały go ponownie sny o murze (co niekiedy się zdarzało), były to sny posępne i przepełnione poczuciem bezradności.
Ideę „więzienia” zaczerpnęli z epizodów Żywota Odo — lektury obowiązkowej dla wszystkich, którzy obrali sobie za przedmiot historię. W książce tej natykali się na wiele miejsc niejasnych, a w Rowninnem nie było nikogo, kto by na tyle znał historię, żeby je im objaśnić; nim jednak dotarli do lat spędzonych przez Odo w twierdzy w Drio, pojęcie „więzienia” wyjaśniło się samo. Wędrowny nauczyciel historii, który podówczas zawitał w mieście, objaśnił im to zagadnienie obszerniej — acz z niechęcią, jakiej zwykle doświadcza przyzwoity człowiek, zmuszony tłumaczyć dzieciom rzeczy nieprzyzwoite. Istotnie — przyznał — więzienie było miejscem, do którego państwo wsadzało ludzi, którzy złamali jego prawa. Więc czemu stamtąd po prostu nie wychodzili? Nie mogli, drzwi były zamknięte. Jak to zamknięte? No, jak drzwi jadącej ciężarówki, żebyście nie wypadli, głuptasy! I co oni robili, siedząc tyle czasu w jednym pomieszczeniu? Nic. Nie mieli tam nic do roboty. Oglądaliście obrazki przedstawiające Odo w celi więziennej w Drio, prawda? Wizerunek cierpliwej buntowniczki — pochylona siwa głowa, zaciśnięte dłonie — nieruchomej w gęstniejącym mroku. Czasem więźniów skazywano na roboty. Skazywano? Hm, to znaczy, że sędzia — osoba upoważniona przez prawo — nakazywał im wykonywanie jakiejś fizycznej pracy. Nakazywał? A jeśli nie chcieli jej wykonywać? Hm, byli do tego zmuszani; jeśli nie pracowali, byli bici. — Dreszcz zgrozy przebiegł dziecięcych słuchaczy, jedenaste — i dwunastolatków; żaden nie został nigdy uderzony ani nie był świadkiem, jak kogoś uderzono (chyba że w nagłym porywie gniewu).
Tirin zadał pytanie, które cisnęło się na usta wszystkim:
— Chcesz powiedzieć, że kilku biło jednego?
— Tak.
— Dlaczego ich nie powstrzymywano?
— Strażnicy mieli broń. Więźniowie nie — odparł nauczyciel.
Wyrzucił to z siebie ze złością, jak człowiek zmuszony do powiedzenia czegoś ohydnego i faktem tym zakłopotany.
Zwykły powab perwersji zbliżył do siebie Tirina, Szeveka i trzech innych chłopców. Dziewczęta ze swojego grona wykluczyli — nie potrafiliby wyjaśnić dlaczego. Tirin wynalazł idealne więzienie — pod zachodnim skrzydłem ośrodka kształceniowego.
Był to załom w fundamentach, na tyle przestronny, by móc pomieścić jedną siedzącą bądź leżącą osobę, ograniczony z boków trzema betonowymi ścianami, a od góry stropem; ponieważ fundamenty stanowiły część betonowej formy, podłoga owej wnęki była spojona ze ścianami, ciężka zaś płyta oblicówki z piankowca szczelnie ją zamykała. Drzwi owe powinny być jednak zawarte.
Stwierdzili doświadczalnie, że dwie podpory, zaklinowane o licową ścianę, unieruchamiały płytę z zatrważającą skutecznością.
Nikt, kogo by tam zamknięto, nie zdołałby otworzyć tych drzwi.
— A światło?
— Nie będzie światła — zawyrokował Tirin. Mówił o podobnych sprawach tonem znawcy, gdyż jego wyobraźnia pozwalała mu dotrzeć do ich istoty. Wykorzystywał w tym celu wszystkie znane sobie fakty, ale to nie fakty natchnęły go tą pewnością siebie. — W twierdzy w Drio trzymano więźniów w ciemnościach. Przez całe lata.
— Musi być choć dostęp powietrza — zauważył Szevek. — Te drzwi są szczelne jak drzwi komory próżniowej. Musimy w nich zrobić otwór.
— Przewiercenie się przez piankowiec zajęłoby nam godziny.
A zresztą kto wytrzyma w tym pudle tyle, żeby mu aż zabrakło powietrza!
Chór ochotników i pretendentów.
Tirin obrzucił ich drwiącym spojrzeniem.
— Powariowaliście wszyscy. Kto by się dobrowolnie dawał zamykać w czymś takim? Po co?
Zadowalał go sam pomysł — zresztą jego własny — zbudowania więzienia; nie podejrzewał nawet, że niektórym wyobraźnia nie wystarcza: muszą wejść do celi, spróbować otworzyć zamknięte na głucho drzwi.
— Chcę się przekonać, jak to jest — oświadczył Kadagv, zuchwały, poważny dwunastolatek o rozrośniętej piersi.
— Puknij się w głowę! — zaśmiał się kpiąco Tirin, lecz pozostali chłopcy poparli Kadagva.
Szevek przyniósł z warsztatu świder i wywiercili w „drzwiach” dwucentymetrowy otwór na wysokości nosa. Trwało to — zgodnie z przewidywaniami Tirina — blisko godzinę.
— Jak długo chcesz tam siedzieć, Kad? Godzinkę?
— Słuchajcie — rzekł Kadagv — skoro mam być więźniem, nie mogę sam o tym decydować. Nie jestem wolny. Wy musicie postanowić, kiedy mnie wypuścić.
— Co racja, to racja — przyznał Szevek, wytrącony tą logiką z równowagi.
— Nie możesz tam siedzieć tak długo, Kad, ja też chcę mieć swoją kolej! — zaprotestował najmłodszy z chłopców, Gibesz.
Więzień nie raczył mu nawet odpowiedzieć. Wszedł do celi.
Podniesiono drzwi, osadzono je z łoskotem i zaklinowano podporami, które wszyscy czterej dozorcy więzienni przybijali z entuzjazmem. Następnie stłoczyli się wszyscy u otworu do oddychania, żeby się przyjrzeć więźniowi, lecz ponieważ w lochu było tylko tyle światła, ile go wpadało przez otwór, nic nie zobaczyli.
— Nie wyssijmy pierdzielowi całego powietrza!
— Nadmuchajmy mu trochę.
— Napierdźmy mu trochę!
— De go potrzymamy?
— Z godzinę.
— Trzy minuty.
— Pięć lat!
— Zostały cztery godziny do zgaszenia świateł. Tyle mu powinno wystarczyć.
— Ale ja też chcę mieć swoją kolej!
— W porządku, zamkniemy cię tu na całą noc.
— Myślałem o jutrze, co, nie?
W cztery godziny później wybili podpory i uwolnili Kadagva.
Wynurzył się — pan sytuacji — z równą pewnością siebie, z jaką wchodził do lochu; oświadczył, że zgłodniał i że więzienie to fraszka; większość czasu przespał.
— Zrobiłbyś to jeszcze raz? — zapytał go wyzywająco Tirin.
— Jasne.
— Nie, teraz moja kolejka…
— Zamknij się, Gib. Więc jak, Kad? Dałbyś się tam zamknąć z powrotem, nie wiedząc, kiedy cię wypuścimy?
— Jasne.
— Bez jedzenia?
— Oni karmili więźniów — zauważył Szevek. — To jest właśnie w całej tej sprawie takie niesamowite.
Kadagv wzruszył ramionami. Jego wyzywająca, nieugięta postawa stawała się nie do zniesienia.
— Słuchajcie — polecił Szevek dwu najmłodszym chłopcom — lećcie do kuchni i poproście o jakieś resztki, przynieście też jakąś butelkę z wodą. — Obrócił się do Kadagva. — Zostawimy ci cały worek żarcia, żebyś mógł siedzieć w tej dziurze, jak długo zechcesz.
— Jak długo wy zechcecie — poprawił go Kadagv.
— Dobra. Właź do środka! — Pewność siebie Kadagva obudziła w Tirinie teatralną żyłkę. — Jesteś więźniem. Nie odszczekiwać się.