Выбрать главу

— To ty nie wiesz, kim ona jest, Dap?

— Kim?

— Szev ci nie powiedział? Prawda, on o niej nie mówi. To mat — Matka Szeva?

Kiwnęła głową.

— Odeszła, gdy miał dwa lata. Został sam z ojcem. Nic szczególnego, oczywiście. Jeśli abstrahować od uczuć Szeva. On uważa, że stracili coś nader ważnego — on i jego ojciec. Nie stawia tego na płaszczyźnie ogólnej zasady, że rodzice powinni zawsze zatrzymywać przy sobie dzieci, czy coś takiego. Myślę, że sprawa polega na wadze, jaką on przykłada do wierności.

— Co jest w tym wszystkim niezwykłe — rzekł z zapałem Bedap, zapomniawszy o Pilun, która spała smacznie na jego kolanach — co się rzuca w oczy, to jej do niego stosunek! Można by pomyśleć, że ona dziś na niego czekała, czekała, żeby przyszedł na to zebranie Rady Importu-Eksportu. Wie, że jest duszą grupy i nienawidzi nas z jego powodu. Dlaczego? Czyżby poczucie winy? Czyżby społeczeństwo odonian tak już przegniło, że zaczyna powodować nami uczucie winy?… Wiesz, teraz gdy mi o tym powiedziałaś, dostrzegam między nimi pewne podobieństwo. Tylko że to coś w niej stwardniało, stwardniało na kamień — stało się martwe.

Gdy to mówił, otworzyły się drzwi. Wszedł Szevek ze starszą córką. Sadik była teraz dziesięcioletnią dziewczynką, wysoką jak na swój wiek i chudą, długonogą, gibką i kruchą, z chmurą ciemnych włosów. Bedap, spojrzawszy na wchodzącego za nią Szeveka w nowym, niezwykłym świetle jego pokrewieństwa z Rulag, spojrzał nań tak, jak spogląda się niekiedy na bardzo starych przyjaciół — z przenikliwością, na jaką składają się przeżyte wspólnie lata: szlachetna, zamknięta twarz — żywa, lecz zmizerowana, do cna znędzniała. Twarz naznaczona silnym piętnem indywidualizmu, której rysy nosiły wszakże podobieństwo nie tylko do rysów Rulag, ale i wielu Anarresyjczyków, ludzi oddanych idei wolności, przystosowanych do jałowego świata dali, ciszy i pustkowi.

W pokoju powstał tymczasem gwar, witano się, ściskano, śmiano, podawano sobie Pilun z rąk do rąk (ku jej niezadowoleniu), żeby ją poprzytulać, podawano butelkę, żeby napełnić kubki, posypały się pytania, potoczyły rozmowy. W centrum uwagi znalazła się najpierw Sadik — najrzadszy z rodziny gość w domu — po niej Szevek.

— Czego chciał stary Maziobrody? — zapytał Bedap.

— Byłeś w Instytucie? — zdziwiła się Takver, obrzucając siadającego obok niej Szeveka uważnym spojrzeniem.

— Wstąpiłem tam na chwilę. Sabul zostawił dla mnie rano kartkę w Syndykacie. — Szevek wypił sok owocowy i opuścił kubek, odsłaniając usta ułożone w dziwny grymas. — Oznajmił mi, że Związek Fizyków dysponuje wolnym etatem. W pełnym wymiarze, samodzielne stanowisko, na stałe.

— Dla ciebie, chcesz powiedzieć? U nich? W Instytucie?

Przytaknął.

— Sabul ci to oznajmił?

— Chce cię skaptować — orzekł Bedap.

— Też tak sądzę. Jeśli nie możesz się czegoś pozbyć, polub to — jak mawialiśmy w Północoniżu. — Zaniósł się nagle śmiechem. — Zabawne, co?

— Ani trochę — wybuchnęła Takver. — To wcale nie jest zabawne. To jest ohydne. Jak w ogóle mogłeś tam pójść i z nim rozmawiać? Po tych wszystkich oszczerstwach, które na ciebie rzucił, po tych wszystkich kłamstwach na temat Zasad, które z niego wyciągnięto, po tym jak ci nie powiedział, że Urrasyjczycy dali ci tę nagrodę, a nie dalej jak zeszłego roku rozpędził te dzieciaki, które ci zorganizowały cykl wykładów, bo jakoby posiadasz na nie „wpływ kryptowładczy” — ty i władczy! — to było obrzydliwe, niewybaczalne. Jak możesz traktować uprzejmie takiego człowieka?

— No cóż, za tym wszystkim nie stał sam Sabul, jak się domyślasz. On jest tylko ich rzecznikiem.

— Wiem, ale on uwielbia tę rolę. I od tak dawna już zachowuje się tak wrednie! No dobrze, coś mu powiedział?

— Zagrałem na zwłokę, można by powiedzieć — odrzekł i znowu się roześmiał.

Takver przyjrzała mu się baczniej i stwierdziła, że mimo pozornego opanowania jest w najwyższym stopniu napięty i wzburzony.

— To znaczy, że nie poprosiłeś go, żeby cię pocałował w nos?

— Oświadczyłem mu, że przed paru laty postanowiłem nie przyjmować żadnych stałych posad, przynajmniej dopóki będę i możność prowadzenia prac teoretycznych. Na co odparł, że i skoro to samodzielne stanowisko, będę miał całkowicie wolną rękę i będę mógł kontynuować badania, które wcześniej prowadziłem, że w ogóle celem zaoferowania mi tego etatu było — jakże on to ujął? — „ułatwienie dostępu do wyposażenia doświadczalnego Instytutu oraz regularnych kanałów publikacji i rozpowszechniania”. Czyli, innymi słowy, wydawnictw KPR.

— A więc zwyciężyłeś — stwierdziła Takver, przypatrując mu się z dziwną miną. — Zwyciężyłeś. Będą drukowali to, co napiszesz.

Tego przecież chciałeś, gdyśmy tu pięć lat temu przyjechali. Mury runęły.

— Są jeszcze mury za murami — rzekł Bedap.

— Zwyciężyłbym, gdybym przyjął tę posadę. Sabul zaoferował mi… legalizację. Nadanie mi statusu oficjalności. Po to, żeby mnie odciągnąć od Syndykatu Inicjatywy. Czy nie tak oceniasz jego pobudki, Dap?

— Oczywiście — przytwierdził z poważną miną Bedap. — Dziel i rządź.

— Ale przecież przyjęcie Szeva z powrotem do Instytutu, publikacja jego prac w wydawnictwach KPR oznaczałoby wyrażenie cichej aprobaty dla całego Syndykatu, czyż nie?

— Przez większość ludzi tak by to mogło zostać odebrane — przyznał Szevek.

— Nie, tak by się nie stało — stwierdził Bedap. — Podsunięto by inne wyjaśnienie. Oto wybitny fizyk został chwilowo zwiedziony przez grupkę wywrotowców. Intelektualiści zawsze dawali się wodzić za nos, rozmyślają bowiem o rzeczach oderwanych — takich jak czas, przestrzeń i rzeczywistość — rzeczach nie mających nic wspólnego z realnym życiem, niecni więc zboczeńcy mogą ich z łatwością sprowadzać na manowce. Dobrzy jednakże odonianie z Instytutu wytknęli mu dobrotliwie jego błędy i oto nawrócił się na drogę socjalno-organicznej prawdy, pozbawiając Syndykat Inicjatywy jedynego realnego roszczenia do zainteresowania kogokolwiek na Anarres czy Urras.

— Ja nie odchodzę z Syndykatu, przyjacielu.

Tamten podniósł głowę i po chwili rzekł:

— Nie. Wiem o tym.

— No to świetnie. Pora na kolację. W brzuchu już mi burczy; posłuchaj, Pilun, słyszysz? Burrr, burrr!

— Hop! — zawołała tonem komendy dziewczynka. Szevek chwycił ją, wstał i zarzucił sobie na ramię. Nad ich głowami zakołysał się z lekka jedyny wiszący w pokoju mobil. Był duży, zrobiony ze spłaszczonych drutów, które — oglądane od krawędzi — niemal niknęły z oczu, toteż uformowane z nich owale znikały co chwila z migotliwym połyskiem, podobnie jak ginęły w jasnym oświetleniu dwie wąskie szklane łzy, poruszające się wespół z owalnymi drutami po przeplatających się zawile eliptycznych orbitach wokół wspólnego środka, nigdy się z nimi naprawdę nie stykając, nigdy też nie rozdzielając na dobre. Takver nazywała ten mobil Zamieszkiwaniem Czasu.

Poszli do jadłodajni Pekesz i zaczekali, aż na tablicy ukażą się wakaty, by mogli wprowadzić Bedapa jako gościa. Bedap rejestrując się tutaj, wyrejestrowywał się automatycznie z jadłodajni, w której się zwykle stołował — system ten bowiem, sterowany przez komputer, obejmował całe miasto. Był to jeden z owych wysoce zmechanizowanych „procesów homeostatycznych”, w jakich lubowali się pierwsi osadnicy, a który przetrwał już tylko w Abbenay. Podobnie jak inne, gdzie indziej stosowane, a nie tak skomplikowane sposoby, nigdy właściwie nie zdał egzaminu; przytrafiały się — niezbyt co prawda poważne — braki, ówdzie nadwyżki, tego rodzaju potknięcia. Wakaty w jadłodajni Pekesz należały do rzadkości, tutejsza kuchnia — najpopularniejsza w Abbenay — słynęła bowiem z wyśmienitych kucharzy.