Выбрать главу

Ukazał się w końcu wykaz wolnych miejsc, więc weszli. Dosiadła się do nich para młodych ludzi, w których Bedap rozpoznał sąsiadów z domicylu Szeveka i Takver. Nikt więcej już się do nich nie dosiadł — czy może wszyscy się ich wystrzegali? Kogo z dwojga? Zdawało się to nie mieć istotnego znaczenia. Zjedli smaczną kolację, dobrze im się gawędziło. Co jakiś czas ogarniało jednak Bedapa uczucie, że otacza ich krąg milczenia.

— Ciekawe, co ci Urrasyjczycy jeszcze wymyślą. — Choć mówił swobodnie, stwierdził ku własnej irytacji, że zniża głos. — Dopytują się, czy nie mogliby tu przyjechać, zapraszają Szeva do siebie; jaki też będzie ich następny krok?

— Nie wiedziałam, że cię zapraszają — stwierdziła Takver, marszcząc z lekka brwi.

— Owszem, wiedziałaś — sprostował Szevek. — Kiedy mnie zawiadomili, że dostałem tę nagrodę, no wiesz, Seo Oen, pytali też, czy nie zechciałbym przyjechać — nie pamiętasz? Po odbiór pieniędzy, które się z nią wiążą! — Uśmiechnął się promiennie. Jeśli istotnie otaczał go krąg milczenia, nie przejmował się nim wcale, ostatecznie zawsze był sam.

— Faktycznie. Wiedziałam o tym. Nie potraktowałam tego po prostu jako realnej możliwości. Już od paru dekad opowiadasz o podsuwaniu KPR myśli wysłania kogoś na Urras w tym wyłącznie celu, żeby nimi wstrząsnąć.

— Zrobiliśmy to w końcu dzisiejszego popołudnia. Dap nakłonił mnie, bym to zasugerował.

— No i byli wstrząśnięci?

— Włosy im się zjeżyły, wywalili gały…

Zachichotała. Siedząca obok Szeveka na wysokim krześle Pilun ćwiczyła sobie zęby na kawałku chleba holum, zaś głos na dziecięcej śpiewance.

— O siasiema, siasiema, masiema — nuciła, na co Szevek, do wszystkiego zdolny, odpowiedział jej w tym samym języku:

— O siasiema, masiema, ba-sia!

Rozmowa dorosłych potoczyła się dalej bezładnie, bez poprzedniego też jednak napięcia. Bedap nie miał tego za złe, już dawno przekonał się bowiem, że Szeveka należało brać takim, jakim był — w całej jego złożoności — albo nie przestawać z nim wcale. Najcichsza z całego towarzystwa okazała się Sadik.

Po kolacji Bedap posiedział godzinkę z przyjaciółmi w miłej, przestronnej świetlicy domicylu, zbierając się zaś do wyjścia, zaproponował, że odprowadzi Sadik do szkolnej noclegowni, było mu bowiem po drodze. W tym momencie zdarzyło się coś, przekazano sobie jeden z tych sygnałów, których znaczenie jest dla osób spoza kręgu rodziny niejasne; tyle zdołał tylko stwierdzić, że Szevek — bez uprzednich narad czy ustaleń — również postanowił odprowadzić córkę. Takver musiała już wracać, żeby nakarmić Pilun, która stawała się coraz bardziej hałaśliwa. Pocałowała Bedapa i obaj mężczyźni, zatopieni w rozmowie, wyszli z milczącą Sadik.

Zagadali się i minęli ośrodek kształceniowy. Kiedy się odwrócili, dziewczynka czekała bez ruchu przed wejściem do noclegowni.

Prosta i wiotka, stała ze znieruchomiałą twarzą w słabym świetle latarni. Szevek zastygł na moment w podobnym do jej bezruchu, następnie podszedł do córki.

— Co się stało, Sadik?

— Szevek, czy ja bym dziś mogła przenocować w pokoju?

— Oczywiście. Ale co się stało?

Delikatna, pociągła twarz Sadik zadrżała, jakby miała się rozkruszyć na kawałki.

— Oni mnie nie lubią, tu w noclegowni — powiedziała głosem świszczącym z napięcia, ale cichszym jeszcze niż przedtem.

— Nie lubią cię? O czym ty mówisz?

Nie dotknęli dotąd jedno drugiego. Ze straceńczą odwagą wyrzuciła z siebie odpowiedź.

— Bo oni nie lubią ciebie… nie lubią Syndykatu i Bedapa, i… i ciebie. Oni nazywają… Starsza siostra w sypialni powiedziała, że ty… że my wszyscy jesteśmy zdra… powiedziała, że jesteśmy zdrajcy. — Wymawiając to słowo, dziewczynka podskoczyła, jakby dosięgła jej kula, i Szevek chwycił ją w objęcia. Przytuliła się do niego mocno, zanosząc się spazmatycznym szlochem. Była za duża i za wysoka, żeby mógł ją podnieść. Trzymał ją w objęciach i głaskał po włosach. Znad ciemnej głowy córki spojrzał na Bedapa. I jego oczy były pełne łez. Powiedział:

— W porządku, Dap. Idź już.

Bedapowi nie pozostało nic innego, jak odejść i zostawić ich samych — mężczyznę i dziecko — w tej jedynej bliskości, jakiej dzielić z nimi nie mógł, najtrudniejszej i najgłębszej: intymności bólu.

Odchodził bez uczucia ulgi czy wrażenia, że ucieka; czuł się raczej niepotrzebny, nieistotny. „Mam trzydzieści dziewięć lat — pomyślał, zmierzając w stronę domicylu, gdzie, całkowicie niezależny, mieszkał w pięcioosobowym pokoju. — Za parę dekad stuknie mi czterdziestka. Czego dokonałem? Czym się zajmowałem? Niczym. Wtykaniem nosa. Wtykaniem nosa w życie innych ludzi, bo własnego nie mam. Zawsze brakowało mi czasu… I czas przecieknie mi przez palce, i nigdy nie przeżyję… czegoś podobnego.”

Obejrzał się i pobiegł spojrzeniem w głąb długiej, cichej ulicy, wzdłuż której narożne latarnie zakreślały w wietrznej ciemności miękkie kałuże światła, zbytnio się już jednak oddalił, by móc dojrzeć ojca i córkę; a może oni już poszli. Nie umiałby też powiedzieć, choć taki był wymowny, co miało znaczyć owo „czegoś podobnego „; czul jednak, że doskonale wie, co to znaczy i że wszystkie jego nadzieje zależą od tej wiedzy, i jeśli ma ocaleć, musi swe życie zmienić.

Kiedy dziewczynka uspokoiła się na tyle, że Szevek mógł ją wypuścić z objęć, posadził ją na stopniu schodów przed noclegownią, a sam wszedł do środka, żeby powiedzieć nocnej stróżce, że Sadik spędzi tę noc z rodzicami. Stróżka przyjęła to chłodno. Dorośli pracownicy dziecięcych noclegowni mieli naturalną skłonność do niechętnego przyjmowania nocowania dzieci w mieszkaniach rodziców; uważali to za szkodliwe. Szevek perswadował sobie, że pewnie się omylił, biorąc chłód stróżki za coś więcej niż taką właśnie niechęć. Hole ośrodka kształceniowego były jasno oświetlone, tętniły hałasem, rozbrzmiewały tonami muzycznych ćwiczeń i gwarem dziecięcych głosów. Obudziły się w Szeveku echa wspomnień z dzieciństwa, wszystkie owe minione dźwięki, zapachy i cienie — a wraz z nimi lęki. O lękach się najłatwiej zapomina.

Wyszedł z noclegowni i ruszyli z Sadik do domu. Szevek obejmował ramieniem wąskie ramiona milczącej córki; wciąż się ze sobą zmagała. Gdy podchodzili do drzwi głównego domicylu bloku Pekesz, Sadik powiedziała nagle:

— Ja wiem, że tobie i Takver nie na rękę, żebym nocowała w domu.

— Skąd ci to przyszło do głowy?

— Bo wy potrzebujecie prywatności, dorosłe pary potrzebują prywatności.

— Jest przecież Pilun — zauważył.

— Pilun się nie liczy.

— Ty też nie.

Siąknęła nosem, spróbowała się uśmiechnąć.

Gdy weszli do jasno oświetlonego pokoju, jej pobladła, pokryta czerwonymi plamami, zapuchnięta twarz natychmiast zwróciła uwagę Takver, która zawołała z przestrachem:

— Co się stało?

Wyrwana ze stanu słodkiej błogości, Pilun, której przeszkodzono w ssaniu, zaczęła beczeć, na co znów rozpłakała się Sadik i przez chwilę wszyscy zdawali się tonąć we łzach, pocieszać nawzajem i nie przyjmować pociechy. A potem zapadła znienacka cisza. Pilun siedziała na kolanach matki, Sadik na kolanach ojca.