Выбрать главу

Sześcioro zwycięzców loterii. Zaczęła od tych, którzy wygrali zeszłej jesieni, i doszła aż do ostatniego losowania. Wypisała sobie ich nazwiska i charakterystyki. Artykuły ilustrowano fotografiami szczęśliwców. Ich uśmiechy zdawały się rozciągać na całą szerokość strony. Poczynając od końca, byli to: Judy Davis, lat dwadzieścia siedem, samotna matka na garnuszku opieki społecznej, troje małoletnich dzieci; Herman Rudy, lat pięćdziesiąt osiem, były kierowca ciężarówki na rencie inwalidzkiej, plik rachunków za leczenie obrażeń odniesionych w wyniku wypadku przy pracy; Wanda Tripp, lat sześćdziesiąt sześć, wdowa otrzymująca czterysta dolarów miesięcznie z ubezpieczenia społecznego; Randy Stith, lat trzydzieści jeden, wdowiec z jednym dzieckiem na utrzymaniu, pracujący do niedawna jako robotnik przy taśmie montażowej, potem objęty redukcją zatrudnienia; Bobbie Jo Reynolds, lat trzydzieści trzy, kelnerka z nowojorskiej restauracji, która po odebraniu wygranej powiedziała gazecie, że rezygnuje ze swojego marzenia o zrobieniu kariery na Broadwayu na rzecz poświęcenia się malarstwu w południowej Francji. I na koniec Raymond Powell, lat czterdzieści cztery, bankrut, który mieszkał od niedawna w przytułku dla bezdomnych.

LuAnn odchyliła się na oparcie. „Oraz LuAnn Tyler, lat dwadzieścia, samotna matka, biedna jak mysz, bez wykształcenia, bez perspektyw, bez przyszłości”. Pasowałaby jak ulał do tego grona życiowych rozbitków.

Cofnęła się tylko o pół roku. Ilu jeszcze takich było? Musiała przyznać, że fascynowały ją te historie. Ludzie z dna dochodzący z dnia na dzień do fortuny. Starzy ludzie z nowo zdobytym bogactwem. Małe dzieci, przed którymi otwiera się nagle świetlana przyszłość. Urzeczywistniają się marzenia. Jak żywa stanęła jej przed oczami twarz Jacksona. „Ktoś musi wygrać. Dlaczego nie miałabyś to być ty, LuAnn?” Wabił ją jego spokojny, beznamiętny głos. Te dwa zdania tłukły się po jej głowie jak niecichnące echo. Czuła, że przesuwa się nad koroną wyimaginowanej tamy. Co czeka ją w głębokiej toni po drugiej stronie, pewności nie miała. Nieznane przerażało ją i pociągało zarazem. Spojrzała na Lisę. Nie potrafiła odegnać od siebie wizji swojej malutkiej dziewczynki wyrastającej na kobietę w przyczepie, z której nie ma ucieczki, osaczonej przez młode wilki.

– Co robisz, słonko?

Zaskoczona LuAnn odwróciła się gwałtownie i zobaczyła nad sobą Beth z pełnymi talerzami w obu rękach.

– Nic takiego – odparła – podliczam tylko cały swój majątek.

Beth uśmiechnęła się i spojrzała wymownie na notes, który LuAnn szybko zamknęła.

– Nie zapomnij tylko o szarych ludziskach, kiedy już się wdrapiesz na sam szczyt, panno LuAnn Tyler. – Beth zachichotała i żonglując zręcznie talerzami, oddaliła się w kierunku czekających konsumentów.

LuAnn uśmiechnęła się blado.

– Nie zapomnę, Beth. Przysięgam – powiedziała cicho.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Była ósma rano tego dnia. LuAnn wysiadła z Lisa z autobusu. Nie był to przystanek, na którym zwykle się zatrzymywała, ale do przyczepy miała stąd niespełna pół godziny drogi piechotą, czyli tyle co nic jak na jej możliwości. Deszcz ustał, wypogodziło się. Niebo było intensywnie błękitne, trawa soczyście zielona. Małe stadka ptaków wyśpiewywały hymny pochwalne na cześć wiosny wypierającej kolejną nudną zimę. Gdziekolwiek spojrzeć, w promieniach wstającego słońca budziła się do życia przyroda. LuAnn lubiła tę porę dnia. Uspokajała ją i napełniała nową nadzieją.

Popatrzyła na łagodnie sfalowane pola, po czym w nastroju powagi i skupienia przeszła powoli pod łukową bramą, na której wisiała spatynowana tabliczka informująca, że to Cmentarz Niebiańskich Łąk. Nogi zaniosły ją same do miejsca szóstego w kwaterze dwudziestej pierwszej, sekcji czternastej, znajdującego się na szczycie niewielkiego wzgórka, w cieniu dojrzałego derenia, który lada dzień zacznie odsłaniać swoje unikalne przymioty. Postawiła nosidełko z Lisa na kamiennej ławeczce obok mogiły matki i wzięła małą na ręce. Uklękła w mokrej od rosy trawie, zmiotła gałązki i ziemię z brązowej tabliczki. Matka nie żyła długo: zaledwie trzydzieści siedem lat. Niby niewiele, ale z tego, co wiedziała LuAnn, dla Joy Tyler była to cała wieczność. Życie z Bennym Tylerem do usłanych różami nie należało i – LuAnn nie miała już co do tego wątpliwości – przyśpieszyło zejście matki z tego świata.

– Pamiętasz, Liso? Tu leży twoja babcia. Nie odwiedzałyśmy jej ostatnio, bo była brzydka pogoda. Ale mamy już wiosnę i pora na wizytę. – LuAnn pokazała palcem. – O, tutaj. Śpi, ale kiedy przychodzimy, to jakby się budziła. Nie może z nami zwyczajnie porozmawiać, ale kiedy zamkniesz mocno oczka jak mały ptaszek i dobrze, bardzo dobrze nastawisz uszka, usłyszysz ją. Mówi ci, że nad tobą czuwa.

LuAnn podniosła się z klęczek i przysiadła na kamiennej ławeczce, sadzając sobie na kolanach opatuloną ciepło Lisę. Mała była jeszcze zaspana; zawsze powoli się wybudzała, ale kiedy już wróciła ze świata snów, mogła gaworzyć i dokazywać przez kilka godzin bez przerwy. Na cmentarzu nie było żywego ducha, jeśli nie liczyć robotnika strzygącego trawnik kosiarką, ale ten był tak daleko, że warkot kosiarki do LuAnn nie docierał. Szosą biegnącą obok cmentarza z rzadka przejeżdżał jakiś samochód. W kojącej ciszy LuAnn zamknęła mocno oczy jak mały ptaszek i wytężyła słuch.

Przy kolacji podjęła decyzję, że zaraz po zakończeniu pracy zadzwoni do Jacksona. Powiedział jej, że może go łapać o każdej porze dnia i nocy, spodziewała się więc, że mimo tak wczesnej godziny odbierze po pierwszym dzwonku. Przyjęcie propozycji wydawało jej się teraz najprostszą rzeczą pod słońcem. I najrozsądniejszą. Przyszła jej kolej. Po dwudziestu zdających się rozciągać w nieskończoność latach szarej wegetacji, rozczarowań i beznadziei bogowie wreszcie się do niej uśmiechnęli. Z miliardów wybrali właśnie ją, LuAnn Tyler. Taka szansa już się nie powtórzy, tego była pewna. Pewna też była, że ludzie, o których przeczytała w gazecie, również wykonali taki telefon. Nie słyszała, żeby popadli przez to potem w jakieś kłopoty. Taka wieść szybko by się rozniosła, zwłaszcza tutaj, gdzie wszyscy grali na loterii, upatrując w niej jedynej szansy wyrwania się z biedy. Jednak gdzieś między kolacją a końcem zmiany jakiś głos wewnętrzny zaczął jej doradzać, by przed sięgnięciem po słuchawkę zwrócić się do kogoś o radę. Przychodziła tu często, żeby porozmawiać, położyć na grobie bukiecik zerwanych po drodze polnych kwiatów, uporządkować miejsce ostatniego spoczynku matki. Nieraz już odnosiła wrażenie, że naprawdę porozumiewa się z matką. Nie, nie słyszała nigdy żadnych głosów; był to raczej kontakt na poziomie odczuć, nastrojów. Ogarniały ją tu czasem euforia albo głęboki smutek, i w końcu doszła do wniosku, że to matka stara się do niej w ten sposób przemawiać, wsączając swoje opinie w rozmaitych sprawach wprost do umysłu córki. Lekarze uznaliby ją pewnie za niespełna rozumu, ale ona wiedziała swoje.

Dzisiaj też miała nadzieję, że coś tu do niej przemówi, doradzi, co ma robić. Matka dobrze ją wychowała. Lu Ann, zanim nie związała się z Duane’em, ani razu nie skłamała. Potem zwyczaj mijania się czasami z prawdą przyszedł sam; był nieodłączną częścią walki o przetrwanie. Ale nigdy niczego nie ukradła, nigdy, o ile pamiętała, nie zrobiła niczego złego. Zachowała przez te lata godność i szacunek dla samej siebie, i było jej z tym dobrze. Lżej jej się wstawało z tą świadomością co rano i stawiało czoło następnemu dniu, choć ten nie niósł nadziei większej niż poprzedni, a następny też nie zapowiadał się lepiej.

Jednak dzisiaj nic się nie działo. Hałaśliwa kosiarka do trawy była coraz bliżej, wzmagał się ruch na szosie. Otworzyła oczy i westchnęła. Coś było nie tak. Najwyraźniej matka akurat dzisiaj postanowiła zrobić sobie wolne. Wstała, żeby odejść, i nagle tknęło ją jakieś przeczucie. Niczego takiego do tej pory nie doświadczyła. Pobiegła automatycznie wzrokiem ku innemu sektorowi cmentarza, ku innej kwaterze odległej o jakieś pięćset jardów. Coś ją tam ciągnęło i dobrze wiedziała, co to było. Z szeroko otwartymi oczami ruszyła wąską, wijącą się asfaltową alejką. Nogi niosły ją same. Coś kazało jej tulić mocno do piersi Lisę, podszeptując, że jeśli tego nie zrobi, małą wyrwie jej niewidzialna siła, która wabi ją do swego epicentrum. Kiedy zbliżała się do tamtego miejsca, niebo strasznie pociemniało. Ścichło warczenie kosiarki, szosą przestały przejeżdżać samochody. Tylko wiatr zawodził nad trawą i wśród nagrobków, rozwiewając jej włosy.

W końcu zatrzymała się i spojrzała w dół. Tabliczka z brązu podobna do tej z mogiły matki, takie samo nazwisko: Benjamin Herbert Tyler. Nie była tutaj od śmierci ojca. Kurczowo ściskała rękę matki na jego pogrzebie, żadna z nich nie czuła żalu, markowały jednak stosowne emocje na użytek przyjaciół i rodziny zmarłego. Jak to się często dziwnie na tym świecie układa, Benny Tyler cieszył się w okolicy ogromną popularnością, bo był wielkoduszny i serdeczny dla wszystkich z wyjątkiem swoich najbliższych. Na widok jego nazwiska wyrytego w metalu wstrzymała oddech. Wydało jej się, że to tamta tabliczka na drzwiach biura, a ona zostanie do niego zaraz wepchnięta i stanie z tym człowiekiem oko w oko. Zaczęła się cofać od tego spłachetka zapadniętej ziemi i nagle spłynęło na nią owo silne odczucie, którego próżno wyczekiwała nad mogiłą matki. I to właśnie tutaj. Niemal widziała kłaczki mglistego całunu falującego nad grobem niczym pajęczyna na wietrze.

Odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Nawet z Lisa na ręku pędziła z prędkością, jakiej mógłby jej pozazdrościć niejeden olimpijczyk. Nie zwalniając, porwała w przelocie z ławki przy mogile matki nosidełko Lisy i wypadła za cmentarną bramę. Nie zamykała mocno oczu jak mały ptaszek. Nawet zanadto nie wytężała słuchu. A mimo to nieśmiertelny głos Benny’ego Tylera wzniósł się z czeluści, których głębi wolała nie kontemplować, i dotarł do uszu jego jedynego dziecka.

„Bierz tę forsę, mała. Chrzań wszystkich i wszystko i bierz ją, tatuś ci to mówi. Posłuchaj mojej rady. Rusz tym swoim krótkim rozumkiem. Oprócz ciała nie masz nic. Nic! Czy ja cię kiedyś okłamałem, laleczko? Bierz, cholera, tę forsę, bierz ją, ty tępa suko! Tatuś cię kocha. Zrób to dla Dużego Tatusia. Przecież sama tego chcesz”.