Выбрать главу

Mężczyzna od kosiarki zatrzymał się, żeby popatrzeć za kobietą pędzącą pod bezchmurnym niebem, które aż się prosiło o utrwalenie na fotografii. Ruch na szosie wzmógł się znacznie. Powróciły wszystkie odgłosy życia, które tak niewytłumaczalnie ucichły dla LuAnn na tych kilka chwil.

Mężczyzna spojrzał – na grób, od którego uciekała kobieta. Niektórzy i w biały dzień zobaczą na cmentarzu ducha – pomyślał. Powrócił do koszenia.

LuAnn nie było już widać.

Kobieta z dzieckiem w nosidełku biegła z wiatrem w zawody długą gruntową drogą. Słońce przedzierające się przez listowie przygrzewało mocno. Pot zalewał jej oczy. Sadziła długimi susami mechanicznymi w swej precyzji, a jednocześnie cudownie zwierzęcymi w swojej gracji. W szkole była najlepszą biegaczką. Pod względem szybkości biła nawet na głowę większość chłopców z drużyny futbolowej.

– Dar boży, wrodzony talent lekkoatletyczny – powtarzał jej nauczyciel gimnastyki z siódmej klasy.

Co miała począć z tym darem, nikt jej nigdy nie powiedział. Dla trzynastoletniej dziewczynki z ciałem kobiety oznaczało to, że jeśli nie potrafi wybić amorów z głowy próbującemu ją obmacywać chłopakowi, to przynajmniej będzie mogła mu uciec.

Teraz rozsadzało jej płuca. Bała się, że przekręci się zaraz na atak serca, jak ojciec. Może jego przodkowie byli obciążeni jakąś dziedziczną wadą, która czekała tylko na okazję, by się uaktywnić i uśmiercić kolejną ofiarę z rodu Tylerów. Zwolniła. Lisa darła się wniebogłosy i LuAnn w końcu się zatrzymała. Wzięła córeczkę na ręce i chodząc w kółko w gęstym cieniu drzew, szeptała jej do małego różowego uszka uspokajające słowa, dopóki dziecko nie przestało płakać.

Resztę drogi do domu pokonała już normalnym krokiem. Słowa Benny’ego Tylera pomogły jej podjąć ostateczną decyzję. Wróci teraz do przyczepy, spakuje, co się da, ze swoich rzeczy, a po resztę kogoś przyśle. Zatrzyma się na jakiś czas u Beth. Beth dawno już jej to proponowała. Mieszkała w starej ruderze, ale było tam dużo pokoi, a od śmierci męża za jedyne towarzystwo miała dwa koty jeszcze bardziej od niej szurnięte, jak się zarzekała. Jeśli nie da się inaczej, LuAnn będzie chodziła do szkoły z Lisa, ale musi skończyć podstawówkę. Potem zrobi może jeszcze parę klas college’u społecznego. Skoro Johnny Jarvis to potrafił, to i jej się uda. A pan Jackson może sobie szukać kogoś innego, kto „z pocałowaniem ręki” zajmie jej miejsce. Wszystkie te rozwiązania życiowych dylematów nasuwały się teraz tak szybko, że z opanowującej ją ulgi głowa omal nie oderwała się jej od ramion. Matka przemawiała do niej może ogródkami, ale ogólnie rzecz biorąc, magia działała.

– Nie zapominaj o tych, którzy odeszli, Liso – wyszeptała do córeczki. – Nigdy nic nie wiadomo.

Zbliżając się do przyczepy, LuAnn zwolniła kroku. Duane spał wczoraj na pieniądzach. Ciekawe, ile mu jeszcze z nich zostało. Mając w kieszeni choćby parę dolców, rwał się zaraz do stawiania w Squat and Gobble komu popadnie. Bóg jeden wie, co zdążył już zrobić z forsą, którą znalazła pod materacem. Wolała nie dociekać, skąd ją wziął. Dla niej był to tylko jeszcze jeden powód, żeby wynosić się stąd w diabły.

Kiedy wychodziła zza zakrętu, z drzew poderwało się stado wron. Aż podskoczyła. Posłała ptakom gniewne spojrzenie, ale szła dalej. Zbliżając się do przyczepy, zatrzymała się jak wryta. Przed wejściem stał samochód. Duży, szeroki, lśniący czarny kabriolet z białymi burtami i z dużym chromowanym ornamentem na masce przedstawiającym chyba kobietę w trakcie jakiegoś wyuzdanego aktu seksualnego. Przynajmniej tak to wyglądało z daleka. Duane jeździł zdezelowaną półciężarówką Forda, którą ostatnio zajął komornik. Żaden z kolesiów Duane’a nie miał takiej odlotowej gabloty. Co tu się, u licha, wyprawia?! Czyżby Duane zdumiał do reszty i kupił sobie taką landarę?! Podkradła się do wozu i raz po raz zerkając czujnie na przyczepę, obejrzała go z bliska. Siedzenia obite były białą skórą z burgundowymi tłoczeniami. Samochód był w środku nieskazitelnie czysty, promienie słońca odbijające się od wypucowanego zegara wbudowanego w deskę rozdzielczą wprost oślepiały. Na przednich ani tylnych siedzeniach nie leżało nic, co pomogłoby zidentyfikować właściciela. W stacyjce tkwiły kluczyki z breloczkiem w postaci miniaturowej puszki budweissera. W specjalnym uchwycie przymocowanym do wybrzuszenia deski rozdzielczej tkwił aparat telefoniczny. Może to rzeczywiście Duane sprawił sobie taki prezent. Ale przecież poszłaby na to cała gotówka spod materaca i jeszcze trochę na te dodatkowe bajery.

Weszła szybko po schodkach i nasłuchiwała chwilę pod drzwiami, nie otwierając ich. W środku panowała niczym niezmącona cisza. Zebrała się na odwagę. Dała mu ostatnio wycisk, może to powtórzyć.

– Duane? – Trzasnęła głośno drzwiami. – Duane, coś ty znowu, u diabła, zmalował?! Czy to coś na podwórku to twoje?! – Nadal cisza. LuAnn postawiła na podłodze nosidełko z pobudzoną Lisą i ruszyła w głąb przyczepy. – Duane, jesteś tu? Nie wygłupiaj się, odpowiadaj. Nie mam czasu na podchody.

Zajrzała do sypialni, ale tam go nie było. Rzuciła wzrokiem na zegar na ścianie. W okamgnieniu znalazł się w torbie. Nie zostawi go Duane’owi. Wyszła z sypialni i wróciła do Lisy. Zatrzymała się przy małej, żeby ją uspokoić, i postawiła torbę obok nosidełka.

Wypatrzyła w końcu Duane’ a na wystrzępionej kanapie. Telewizor był włączony, ale z poobijanego pudła nie wydobywał się żaden dźwięk. Na stoliczku stał wytłuszczony kubełek po kurzych skrzydełkach i chyba puszka po piwie. Obok kubełka leżała przewrócona butelka keczupu. W rozlanej na stoliku ciemnoczerwonej mazi taplały się frytki. Trudno było rozpoznać, czy to śniadanie, czy resztki z wczorajszej kolacji.

– Hej, Duane, słyszysz mnie?!

Zaczął odwracać powoli, bardzo powoli głowę. Skrzywiła się. Dalej pijany.

– Duane, czy ty już nigdy nie wydoroślejesz? – Ruszyła ku niemu. – Musimy pogadać. Nie spodoba ci się to, co zaraz usłyszysz, ale to już twój problem, bo… – Nie dokończyła. Czyjaś wielka łapa zatkała jej usta, tłumiąc w zarodku krzyk. Grube ramię otoczyło ją w pasie, dociskając ręce do boków. Dopiero teraz, strzelając spanikowanym wzrokiem po pokoju, zauważyła, że cały przód koszuli Duane’a pokrywa korzuch krzepnącej czerwieni. Na jej oczach Duane stoczył się z cichym jękiem z kanapy na podłogę i tam znieruchomiał.

Łapa napastnika zsunęła się z ust LuAnn pod brodę i odciągnęła jej głowę w tył tak daleko, że jeszcze trochę, a trzasnąłby kark. Na widok noża przybliżającego się do jej gardła zassała w płuca ogromny haust powietrza.

– Przykro mi, młoda damo, zły czas, złe miejsce.

LuAnn nie rozpoznawała tego głosu. Oddech śmierdział tanim piwem i przyprawianymi na ostro kurzymi skrzydełkami. Parzył ją w policzek. Ale nieznajomy popełnił błąd. Unosząc nóż, puścił jej ręce. Spodziewał się chyba, że sparaliżowana strachem nie pomyśli o obronie. Nic z tych rzeczy. Kopnęła go piętą w kolano i jednocześnie wbiła kościsty łokieć głęboko w obwisły brzuch, trafiając prosto w przeponę.

Pod wpływem uderzenia napastnikowi drgnęła ręka i nóż rozciął LuAnn policzek. Poczuła w ustach smak krwi. Mężczyzna, plując i krztusząc się, osunął się na klęczki. Nóż myśliwski upadł ze stukotem na wytartą wykładzinę. LuAnn rzuciła się do drzwi frontowych, ale napastnik zdążył podstawić jej nogę. Runęła jak długa, lądując kilka stóp od niego. Mężczyzna, choć zgięty wpół, zdołał chwycić ją grubymi paluchami za kostkę i przyciągnąć do siebie. Przekręcając się na plecy i wierzgając rozpaczliwie wolną nogą nareszcie go zobaczyła: opalenizna, gęste, krzaczaste brwi, mokre od potu, pozlepiane czarne włosy i pełne, spękane wargi, które w tym momencie wykrzywiał grymas bólu. Oczu nie widziała. Mrużył je odruchowo zasypywany gradem kopniaków. LuAnn jednym spojrzeniem ogarnęła tę fizjonomię. Zauważyła również, że mężczyzna jest od niej dwa razy większy. Po sile, z jaką ściskał ją za kostkę, zorientowała się, że w walce wręcz nie ma z nim żadnych szans. Ale przecież nie może wydać na jego pastwę Lisy. Nie, nie podda się bez walki.

Zamiast dalej się opierać, wrzasnęła co sił w płucach i przeszła do kontrataku. Ten krzyk i niespodziewany zryw zaskoczyły go. Zbity z tropu, puścił jej nogę. I teraz zobaczyła jego oczy. Były ciemnobrązowe, koloru starych jednocentówek. W następnej chwili zacisnęły się znowu mocno, kiedy wbiła w nie palce wskazujące. Mężczyzna zaskowyczał przeraźliwie, szarpnął się w tył i odbiwszy się plecami od ściany jak piłka, runął znowu na oślep na LuAnn. Przelecieli oboje nad kanapą. Padając, LuAnn natrafiła ręką na jakiś przedmiot. Nie zastanawiała się nawet, co to takiego, dla niej liczyło się tylko, że to coś masywnego i twardego. Z całych sił wyrżnęła tym czymś napastnika w głowę. Zaraz potem uderzyła ciężko o podłogę, pchana siłą rozpędu przejechała po wykładzinie, ocierając się niemal o ciało Duane’a, i rąbnęła głową w ścianę.

Telefon roztrzaskał się o twardą czaszkę mężczyzny na kawałki. Napastnik leżał twarzą do podłogi. Nie ruszał się. Chyba stracił przytomność. Krew płynąca z rany zlepiała jego ciemne włosy. LuAnn leżała jeszcze chwilę, potem usiadła. Ramię, którym uderzyła o stolik, mrowiło, a po chwili całkiem zdrętwiało. Bolały ją pośladki, na których wylądowała.

– Cholera! – zaklęła, starając się otrząsnąć z szoku.

Trzeba stąd spadać – pomyślała. Chwycić Lisę i uciekać, dopóki nogi i płuca nie odmówią posłuszeństwa. Wzrok zamglił się jej na moment, oczy uciekły w głąb czaszki.

– O, Boże – jęknęła, czując, co nadchodzi. Rozchyliła usta i tracąc przytomność, osunęła się z powrotem na podłogę.

ROZDZIAŁ ÓSMY