Выбрать главу

– To agenci FBI. Ale nie zapominaj, że wyglądasz teraz zupełnie inaczej niż na tej fotografii. To tak, jakbyś była niewidzialna. – Jego pewność siebie uśmierzyła obawy LuAnn. – Twój samolot startuje za dwadzieścia minut. Chodź za mną. – Jackson ruszył z miejsca. Przeszli przez stanowisko służb ochrony i usiedli w poczekalni przed bramką dla odlatujących.

– Trzymaj. – Jackson wręczył jej paszport i kopertę. – Masz tam pieniądze, karty kredytowe i międzynarodowe prawo jazdy, wszystko na twoje nowe nazwisko. Na prawie jazdy jest twoje aktualne zdjęcie. – Poprawił jej włosy, przyjrzał się zmienionej twarzy i znowu pokręcił głową, pełen podziwu dla swoich talentów. Potem uścisnął jej rękę i poklepał po ramieniu. – Powodzenia. Jeśli znajdziesz się kiedyś w trudnej sytuacji, to pod tym numerem złapiesz mnie na całym świecie o każdej porze dnia i nocy. Jeśli jednak nie będziesz miała żadnych problemów, to już się więcej nie zobaczymy ani nie usłyszymy. – Podał jej karteczkę z numerem telefonu. – Nie chcesz mi aby czegoś powiedzieć, LuAnn? – Uśmiechnął się sympatycznie.

Popatrzyła na niego z zaintrygowaniem i potrząsnęła głową.

– Niby czego?

– Może dziękuję? – odparł, już się nie uśmiechając.

– Dziękuję – powiedziała bardzo powoli.

Nie mogła oderwać od niego wzroku.

– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział również bardzo powoli, patrząc jej prosto w oczy.

LuAnn spuściła wreszcie wzrok na karteczkę. Miała nadzieję, że nie będzie nigdy zmuszona dzwonić pod ten numer. Nie miała nic przeciwko temu, żeby więcej nie widzieć Jacksona na oczy. W towarzystwie tego człowieka czuła się prawie tak, jak wtedy na cmentarzu przy grobie ojca, który zdawał się ją wciągać. Kiedy znowu podniosła wzrok, Jacksona już przy niej nie było. Rozpłynął się w tłumie.

Westchnęła. Zmęczyło ją już uciekanie, a zaczynała właśnie nowe życie, które miało być jedną wielką ucieczką.

Otworzyła paszport i spojrzała na jego puste kartki. Już niedługo takimi pozostaną. Wróciła na pierwszą stronę i zapatrzyła się na obce zdjęcie i jeszcze bardziej obce nazwisko pod nim. Nazwisko, do którego z czasem przywyknie: Catherine Savage z Charlotteville w stanie Wirginia. W Charlotteyille urodziła się jej matka, by potem jako młoda dziewczyna przenieść się stamtąd na głębokie Południe. Matka opowiadała często LuAnn o starych dobrych czasach, o dzieciństwie spędzonym w pięknych krajobrazach malowniczej Wirginii. Te stare dobre czasy skończyły się jak nożem uciął z chwilą przeprowadzki do Georgii i poślubienia Benny’ego Tylera. LuAnn rada była, że akurat to miasto wpisano jej do paszportu jako miejsce urodzenia. Nowe nazwisko też się jej podobało. Spojrzała znowu na fotografię i mrówki przeszły jej po plecach, kiedy uświadomiła sobie, że to Jackson na nią z niej patrzy. Zamknęła szybko paszport i schowała go.

Dotknęła ostrożnie nowej twarzy, a potem szybko odwróciła wzrok, zauważając kolejnego policjanta zmierzającego w jej stronę. Może widział, jak Jackson potwierdza za nią bilet? Jeśli tak, to może idzie spytać, dlaczego to ona, a nie Jackson, wsiada teraz do samolotu? Zaschło jej w ustach. Pożałowała, że nie ma już przy sobie Jacksona. Przez głośniki zapowiedziano jej lot. Wstała. Biorąc na ręce Lisę, upuściła kopertę z dokumentami. Serce jej stanęło. Trzymając Lisę jedną ręką, schyliła się, by drugą pozbierać rozsypane dokumenty z podłogi. Nagle w polu jej widzenia pojawiła się para czarnych butów. Policjant przykucnął i zajrzał jej w twarz. W ręce trzymał jej fotografię. LuAnn zamarła pod świdrującym spojrzeniem czarnych oczu.

Uprzejmy uśmiech rozjaśnił policjantowi twarz.

– Pozwoli pani, że pomogę. Ja też mam dzieci. Niełatwo z nimi podróżować.

Pozbierał dokumenty, włożył je z powrotem do koperty i oddał LuAnn. Podziękowała mu, a on zasalutował i oddalił się.

LuAnn była przekonana, że gdyby ktoś ją teraz skaleczył, z rany nie popłynęłaby ani kropla krwi. Wszystka krew ścięła się jej w żyłach.

Korzystając z tego, że pasażerowie pierwszej klasy nie muszą się śpieszyć z zajmowaniem miejsc w samolocie, rozejrzała się, jednak jej nadzieje prysnęły. Jasne już było, że Charlie nie przyjdzie. Wkroczyła do rękawa przejściowego. Kiedy podziwiała przestronność wnętrza boeinga – 747, zbliżyła się do niej stewardesa.

– Tędy, panno Savage. Śliczna dziewczynka.

LuAnn wprowadzono spiralnymi schodkami na górę i wskazano miejsce. Posadziła Lisę w fotelu obok i od stewardesy pierwszej klasy przyjęła lampkę wina. Rozejrzała się znowu z zachwytem po luksusowej kabinie. Zauważyła, że każde miejsce wyposażone jest w telewizor i telefon. Po raz pierwszy była w samolocie, i to od razu w pierwszej klasie.

Wyjrzała przez okno. Ściemniało się szybko. Lisa rozglądała się z zaciekawieniem po kabinie, a LuAnn, sącząc wino, oddała się rozmyślaniom. Wzięła kilka głębokich oddechów i zaczęła się przypatrywać twarzom pasażerów wchodzących do kabiny pierwszej klasy. Parę starszych, wykwintnie ubranych osób, inni w urzędniczych garniturach, a nawet jeden chłopak w dżinsach i bawełnianej koszulce. LuAnn wydało się, że rozpoznaje w nim muzyka ze znanej grupy rockowej. Rozparła się wygodnie w fotelu. Drgnęła lekko, kiedy samolot ruszył ze stanowiska postojowego. Stewardesy przeprowadziły krótki instruktaż na temat zachowania się w przypadku awarii i dziesięć minut później maszyna, kołysząc się na boki i podskakując na nierównościach, rozpędzała się już pasem startowym. LuAnn trzymała się kurczowo poręczy fotela i zaciskała mocno zęby. Nie spoglądała w okno. Boże, co ona zrobiła! Oderwała jedną rękę od poręczy i objęła Lisę, która nie okazywała jednak śladu zdenerwowania. Potem samolot wzbił się płynnie w powietrze i wstrząsy ustały, a LuAnn odnosiła wrażenie, że wznosi się w niebo w jakiejś olbrzymiej bańce powietrznej. Księżniczka na zaczarowanym latającym dywanie – to skojarzenie przyszło jej do głowy i już tam pozostało. Oderwała drugą rękę od poręczy, rozchyliła usta. Spojrzała za okno na migoczące w dole światła miasta, na kraj, który zostawiała za sobą. Według Jacksona na zawsze. Pomachała symbolicznie temu widokowi i odchyliła się na oparcie.

Dwadzieścia minut później nałożyła słuchawki i zaczęła kołysać głową w rytm jakiejś klasycznej muzyki. Drgnęła, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń, a do uszu przebił się głos Charliego. Był w kapeluszu, który mu kupiła. Uśmiechał się szeroko i szczerze, ale biła od niego dziwna nerwowość. LuAnn zdjęła słuchawki.

– O kurczę – wyszeptał. – Gdyby nie Lisa, zupełnie bym cię nie poznał. Co to, u diabła, za przebieranki?

– To długa historia. – Ścisnęła go mocno za przegub i ledwie dosłyszalnie westchnęła. – Czy to znaczy, że zdradzisz mi wreszcie swoje prawdziwe nazwisko, Charlie?

Wkrótce po starcie boeinga – 747 zaczął siąpić kapuśniaczek. Mężczyzna w czarnym płaszczu i przeciwdeszczowym kapeluszu idący o lasce przez centrum Manhattanu zdawał się nie zwracać uwagi na słotę. Jackson zmienił się nie do poznania od czasu rozstania się z LuAnn. Postarzał się o co najmniej czterdzieści lat. Ciężkie wory pod oczami, wianuszek siwych włosów otaczający łysą głowę upstrzoną starczymi plamami. Nos miał długi i obwisły, taką samą brodę i policzki. Szedł powolnym, miarowym krokiem pasującym do jego nowej powierzchowności. Często postarzał się na wieczór, jakby z nadejściem ciemności czuł się zobligowany do skurczenia się, przybliżenia do podeszłego wieku, do śmierci. Spojrzał w zachmurzone niebo. Samolot mknący swoim korytarzem powietrznym ku Europie był już gdzieś nad Nową Szkocją.

Nie odleciała nim sama; Charlie poleciał z nią. Jackson, rozstawszy się z LuAnn, nie opuścił lotniska. Widział wsiadającego do samolotu Charliego, który nawet nie podejrzewał, że z odległości kilku stóp obserwuje go pracodawca. Ten układ może mimo wszystko okazać się korzystny – pomyślał Jackson. Miał co do LuAnn wątpliwości, poważne wątpliwości. Ukrywała przed nim informacje, co zazwyczaj traktował jako niewybaczalny grzech. Udało mu się zażegnać poważny problem, eliminując Romanella, i musiał przyznać, że do powstania tego problemu po części sam się przyczynił. Mimo wszystko to on wynajął Romanella do zabicia swojej wybranki, gdyby ta odrzuciła propozycję. Jednak nigdy dotąd nie współpracował ze zwyciężczynią ściganą przez policję. Zachowa się tak, jak robił zawsze, gdy zanosiło się na ewentualną katastrofę: będzie spokojnie obserwował, co z tego wyniknie. Jeśli wszystko pójdzie jak po maśle, nie zrobi nic. Jednak przy najmniejszej oznace nadciągających kłopotów przedsięweźmie natychmiastowe i zdecydowane kroki. A więc może i dobrze będzie mieć przy niej Charliego. LuAnn była inna od swoich poprzedników, to pewne.

Jackson, kuśtykając boczną ulicą, postawił kołnierz płaszcza. Nowy Jork po zmroku i w deszczu ani trochę go nie przerażał. Był po zęby uzbrojony i miał do perfekcji opanowane liczne sposoby pozbawiania życia wszystkiego, co oddycha. Każdy, kto upatrzyłby sobie tego staruszka na łatwy cel napaści, gorzko odpokutowałby swój błąd. Jackson nie pałał żądzą mordu. Zabijanie było czasami konieczne, ale nie sprawiało mu przyjemności. Jego zdaniem usprawiedliwiała je tylko walka o pieniądze lub władzę, najlepiej zaś o jedno i drugie. Miał o wiele lepsze rzeczy do zrobienia, niż parać się mordem bez potrzeby.

Ponownie spojrzał w niebo. Kropelki deszczu popłynęły po lateksowych fałdach jego twarzy. Zlizał je. Były zimne w dotyku, przyjemnie chłodziły prawdziwą skórę. Krzyżyk na drogę wam obojgu – mruknął i uśmiechnął się.

I niech Bóg ma was w swojej opiece, jeśli mnie zdradzicie.

Ruszył dalej ulicą, myśląc intensywnie i pogwizdując pod nosem. Najwyższa pora zająć się obmyślaniem taktyki, jaką zastosuje wobec przyszłomiesięcznego zwycięzcy.

CZĘSC DRUGA

Dziesięć lat później