Выбрать главу

Charlie nachylił się nad stolikiem, co spotęgowało atmosferę konspiracji.

– Naprawdę? Co, jakaś mała lokalna intryga? – spytał, siląc się na lekki, beztroski ton.

– To tylko plotki, a sam wiesz, jak jest z plotkami. Ale słyszałem z różnych źródeł, że Riggs zajmował w Waszyngtonie jakieś ważne stanowisko. – Dla lepszego efektu Pemberton zawiesił na chwilę głos. – W kręgach wywiadu.

Charlie zachował kamienną twarz, robił, co mógł, by nie zwrócić podchodzącego do gardła śniadania. LuAnn miała szczęście, stając się wybranką Jacksona, ale to szczęście równoważył chyba nieprawdopodobny pech.

– W wywiadzie, powiadasz? Był szpiegiem?

Pemberton wyrzucił w górę ręce.

– Kto go tam wie? Życie tych ludzi to jedna wielka tajemnica. Możesz ich torturować, a nie pisną słówka. W razie czego przegryza taki fiolkę z cyjankiem lub czymś takim i odpływa w mrok. – Pemberton najwyraźniej lubił dramat z elementami niebezpieczeństwa i intrygi, zwłaszcza na bezpieczną odległość. Charlie tarł lewe kolano.

– Ja słyszałem, że był gliniarzem.

– Kto ci to powiedział?

– Nie pamiętam. Obiło mi się gdzieś o uszy.

– Jeśli był policjantem, to łatwo to sprawdzić. Jeśli szpiegiem, to nie znajdziesz o tym nigdzie wzmianki, prawda?

– A więc nie mówił nikomu o swojej przeszłości?

– Tylko ogródkami. Pewnie stąd ta wersja, że był policjantem. Ludzie coś gdzieś zasłyszą, a resztę sami sobie dopowiadają.

– To ci numer. – Charlie wyprostował się, starając się zachować spokój.

– Ale budowlańcem jest doskonałym. Będziecie z niego zadowoleni. – Pemberton roześmiał się. – O ile nie zacznie węszyć. Bo wiesz, jeśli ktoś był szpiegiem, to podejrzewam, że trudno mu się pozbyć starych nawyków. Ja żyję uczciwie, ale jak to mawiają, każdy trzyma trupa w szafie, zgodzisz się ze mną?

Charlie odchrząknął.

– Niektórzy nawet więcej niż jednego – mruknął.

Znowu pochylił się nad stolikiem i splótł przed sobą dłonie. Chciał czym prędzej zmienić temat i miał do tego pretekst.

– Słuchaj, John – zagaił, zniżając głos. – Mam do ciebie prośbę.

Pemberton uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Śmiało, Charlie. Uważaj sprawę za załatwioną.

– Wczoraj odwiedził nas jakiś człowiek i poprosił o datek na fundację dobroczynną, którą jakoby kieruje.

Pemberton zesztywniał.

– Jak się nazywał?

– Nie pochodził stąd – powiedział szybko Charlie. – Przedstawił mi się, ale to chyba nie było jego prawdziwe nazwisko. Bardzo podejrzanie mi wyglądał, rozumiesz, w czym rzecz?

– Doskonale.

– Ktoś z pozycją pani Savage musi się mieć na baczności. Na świecie pełno różnych mętów.

– Myślisz, że nie wiem? Nóż się w kieszeni otwiera.

– Właśnie. W każdym razie gość powiedział, że zabawi jakiś czas w okolicy. Chciał się umówić na spotkanie z panią Savage.

– Mam nadzieję, że go z nią nie umówisz.

– Na razie tego nie zrobiłem. Zostawił numer telefonu, ale zamiejscowy. Zadzwoniłem. Odpowiedziała automatyczna sekretarka.

– Jak się nazywała ta fundacja?

– Dokładnie nie pamiętam, coś związanego z badaniami medycznymi.

– Tak, to pole do popisu dla rozmaitej maści naciągaczy – powiedział ze znawstwem Pemberton. – Oczywiście nie mam żadnych doświadczeń z tego rodzaju wyłudzeniami – dorzucił szybko – ale słyszałem, że to plaga.

– W tym rzecz. No ale przejdźmy do sedna. Facet mówił, że pokręci się jakiś czas po okolicy, pomyślałem więc sobie, że mógł gdzieś tu wynająć jakieś lokum. W hotelu raczej się nie zatrzymał, bo to za drogo, zwłaszcza jeśli ktoś żyje od przekrętu do przekrętu.

– I interesuje cię, czy potrafię ustalić, gdzie się zatrzymał?

– Właśnie. Nie zawracałbym ci głowy, gdyby to nie było naprawdę ważne. W takich sprawach ostrożności nigdy za wiele. Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia, na wypadek, gdyby znowu się pojawił.

– Oczywiście, oczywiście. – Pemberton upił łyczek herbaty. – Zajmę się tym. Możecie na mnie liczyć.

– Będziemy bardzo wdzięczni za pomoc. Wspominałem już pani Savage o paru innych fundacjach dobroczynnych, którymi kierujesz, i bardzo ją to zainteresowało. O tobie i twoim zaangażowaniu też pozytywnie się wyrażała.

Pemberton promieniał.

– Opisz mi tego człowieka. Dzisiejszy poranek mam wolny, mogę więc zacząć swoje małe śledztwo. Jeśli facet znajduje się w promieniu piętnastu mil stąd, to jestem pewien, że przy swoich koneksjach potrafię go odnaleźć.

Charlie opisał mu mężczyznę, położył na stoliku należność za posiłek i wstał.

– Nie zapomnimy ci tego, John.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Thomas Donovan jechał wolno nowo wynajętym wozem – ostatnim modelem chryslera – wypatrując miejsca do zaparkowania, o które w Georgetown niełatwo. Skręcił z M Street w prawo, w Wisconsin Avenue, i w końcu udało mu się znaleźć kawałek wolnej przestrzeni w jednej z bocznych uliczek. Kiedy wysiadał z samochodu, zaczął siąpić kapuśniaczek. Miał stąd zaledwie parę kroków do spokojnego osiedla murowanych i drewnianych rezydencji, zajmowanych przez wysokiej rangi biznesmenów i przedstawicieli świata polityki. W oświetlonych oknach domów, które mijał, widział elegancko ubranych właścicieli wygrzewających się przed kominkami, sączących drinki, wymieniających przelotne pocałunki, jednym słowem relaksujących się przed kolejnym dniem urządzania świata albo zwyczajnego poszerzania zawartości i tak już pękatych portfeli inwestycyjnych.

W enklawie tej występowała taka koncentracja bogactwa i władzy, że Donovan niemal wyczuwał to w powietrzu. Pieniądze i władza nigdy go nie pociągały. Ale z racji swojego zawodu miał często styczność z ludźmi niewyobrażającymi sobie bez nich życia. Był to wymarzony układ, by grać rolę altruistycznego cynika, i Donovan często go grał z tego prostego powodu, że naprawdę wierzył w sens swojej pracy. Nigdy jednak nie tracił z oczu ironii sytuacji. Bo kogo demaskowałby swym ciętym piórem, gdyby na świecie nie było możnych i potężnych, knujących swoje mroczne intrygi.

Zatrzymał się przed wspaniałą rezydencją. Był to stuletni, dwupiętrowy murowany dom oddzielony od ulicy wysokim do pasa ceglanym murkiem, którego wierzchem biegło pomalowane na czarno ogrodzenie z kutego żelaza w charakterystycznym dla tej dzielnicy stylu. Wsunął klucz w zamek furtki, przekręcił go i ruszył alejką w kierunku domu. Drugim kluczem otworzył masywne drewniane drzwi frontowe. Wszedł do środka, zdjął mokry płaszcz i oddał go pokojówce, która pojawiła się przy nim nie wiadomo skąd i kiedy.

– Powiem pani, że pan już jest, panie Donovan.

Kiwnął bez słowa głową i wszedł za nią do salonu. Grzał przez chwilę dłonie przy kominku, potem rozejrzał się z ukontentowaniem po pokoju. Pochodził z rodziny robotniczej, ale nie próbował nawet ukrywać, że lubi od czasu do czasu popławić się w luksusie. W młodości starał się z walczyć z tą ułomnością swojej natury, teraz już go tak nie drażniła. Z wiekiem człowiek dojrzewa i jak łuszcząca się cebula zaczyna zrzucać z siebie warstwa po warstwie uprzedzenia.

Kiedy, korzystając z baterii butelek stojących w narożnym barku, robił sobie drinka, do salonu weszła kobieta.

Podbiegła do niego i pocałowała namiętnie. Wziął ją za rękę i pogłaskał czule po dłoni.

– Tęskniłam – szepnęła.

Podprowadził ją do wielkiej sofy pod ścianą. Usiedli tak blisko siebie, że zetknęły się ich kolana.

Alicja Crane była drobną, trzydziestokilkuletnią kobietą o długich blond włosach, które z dnia na dzień stawały się coraz bardziej popielate. Miała na sobie drogą suknię, jej przegub i uszy zdobiła kosztowna biżuteria, ale wszystko to było stonowane, dalekie od krzykliwości. Rysy twarzy miała delikatne, nosek tak mały, że ledwie go było widać pomiędzy błyszczącymi, ciemnobrązowymi oczami. Nie była szczególnie piękna, ale elegancja stroju i staranny makijaż sprawiały, że prezentowała się całkiem korzystnie. Można ją było opisać jako kobietę bardzo zadbaną.

Policzek zadrżał jej lekko, kiedy Donovan go pogładził.

– Ja też za tobą tęskniłem, Alicjo. Bardzo.

– Nie lubię, kiedy wyjeżdżasz. – Głos miała kulturalny, dystyngowany, mówiła powoli i wyraźnie. Ale mówiąc, przybierała formę zbyt chyba oficjalną jak na tak stosunkowo młodą kobietę.

– Cóż, taką mam pracę. – Uśmiechnął się do niej. – A ty mi ją jeszcze bardziej utrudniasz. – Pociągała go Alicja Crane. Nie była, co prawda, najjaśniejszą gwiazdą we wszechświecie, ale za to osobą o dobrym sercu, pozbawioną pretensjonalności, tak często spotykanej u ludzi zamożnych.

Naraz drgnęła i spojrzała na niego z zaskoczeniem.

– Dlaczego zgoliłeś brodę?

Donovan przejechał dłonią po gładkiej szczęce.

– Potrzeba odmiany – powiedział szybko. – Widzisz, mężczyźni też przechodzą swoją menopauzę. Ujęło mi to chyba z dziesięć lat. Jak myślisz?

– Myślę, że bez brody jesteś równie przystojny jak z nią. Przypominasz mi teraz ojca. Oczywiście, ojca z lat młodości.

– Dzięki za tę próbę podniesienia na duchu mnie, staruszka. – Uśmiechnął się. – Porównanie z nim to dla mnie wielki komplement.

– Każę Maggie przygotować kolację. Pewnie jesteś głodny. – Chwyciła go obiema rękami za dłoń.

– Dziękuję, Alicjo. A potem gorąca kąpiel.

– Naturalnie, zmarzłeś pewnie na tym deszczu. – Zawahała się. – Szykuje ci się jakiś wyjazd w najbliższym czasie? Bo jeśli nie, to moglibyśmy się wybrać na wyspy. Tak tam pięknie o tej porze roku.

– Brzmi kusząco, ale niestety będzie to trzeba odłożyć. Muszę jutro wyjechać.

Rozczarowana, spuściła wzrok.

– Rozumiem.

Ujął ją ręką pod brodę i popatrzył w oczy.

– Alicjo, dzisiaj nastąpił przełom w sprawie, nad którą pracuję. Przełom, na który, prawdę mówiąc, niezbyt liczyłem. Zaryzykowałem, ale czasami to się opłaca. – Przypomniał sobie strach, który dostrzegł tego ranka w oczach LuAnn. – Tyle musi się człowiek nawęszyć, a nigdy nie wie, czy coś z tego wyniknie. No, ale w tym cały urok tej gry.

– To cudownie, Thomasie, tak się cieszę. Ale chyba nie narażałeś się na niebezpieczeństwo? Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś ci się przytrafiło.

Odchylił się na oparcie i wrócił pamięcią do dramatycznych wydarzeń tego poranka.

– Nie ryzykuję bez potrzeby. Wyrosłem z tego. Brawurę zostawiam młodzieży, stawiającej pierwsze kroki w zawodzie. – Mówił to uspokajającym tonem.

Zerknął na nią z ukosa. Miała minę dziecka, które z zapartym tchem słucha swojego ulubionego bohatera opowiadającego o ostatniej przygodzie. Dopił drinka. Bohater. Lubił się nim czuć. Kto tego nie lubi? Komu nie zależy na staniu się od czasu do czasu obiektem takiego dziecinnego podziwu? Uśmiechnął się i uścisnął drobną dłoń Alicji.

– Coś ci obiecam. Kiedy skończę pracę nad tym artykułem, wybierzemy się na długie wakacje. Tylko ty i ja. W jakiś ciepły zakątek, gdzie jest co pić, można odpocząć i gdzie będę mógł odkurzyć swoje talenty żeglarskie. Od dawna nie brałem urlopu i nie przychodzi mi do głowy nikt inny, z kim chciałbym go spędzić. Co ty na to?

Położyła mu głowę na ramieniu i ścisnęła mocno za rękę.

– Cudownie.