Выбрать главу

– Lisie nic nie jest. Charliemu też. Miałaś po prostu koszmarny sen. – Objął ją i przytulił mocno. – Po południu się z nimi zobaczymy. I wszystko będzie dobrze, przekonasz się. Jadąc tam nocą, nie bylibyśmy w stanie zaobserwować, czy ktoś nas nie śledzi. Chcesz z powodu jakiegoś złego snu ściągnąć na Lisę prawdziwe niebezpieczeństwo?

Patrzyła na niego półprzytomnie, w jej oczach płonęło wciąż przerażenie.

Mruczał jej dalej do ucha kojące słowa, aż w końcu się uspokoiła. Podprowadził ją z powrotem do łóżka. Położyli się. On znowu zasnął, a LuAnn wpatrywała się w sufit i modliła cicho, by okazało się, że rzeczywiście był to tylko sen. Coś jej mówiło, że nie. Wydało jej się, że w ciemnościach coś zamajaczyło, jakby wyciągnięta do niej ręka. Nie zdołała określić, czy w przyjaznym, czy we wrogim geście, bo wizja po chwili znikła. Objęła śpiącego Riggsa. Oddałaby wszystko, żeby przytulać tak teraz swoją córkę.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY

Zbliżał się front burzowy i jeszcze na tę noc oraz następny dzień synoptycy zapowiadali silne wiatry oraz obfite opady deszczu. Wiatr już się wzmagał, jednak dwaj doświadczeni agenci FBI pełniący służbę na punkcie kontrolnym przy drodze prowadzącej do posiadłości LuAnn, sącząc gorącą kawę z termosu, napawali się jeszcze porannym spokojem i pięknem okolicy. Ruchu nie było specjalnego, ale to bynajmniej nie usypiało ich czujności.

O jedenastej przy ich punkcie kontrolnym zatrzymał się samochód. Siedząca za kierownicą Sally Beecham, gospodyni LuAnn, opuściła szybę i spojrzała wyczekująco na jednego z agentów. Ten machnął ręką na znak, że droga wolna. Wyjechała z posiadłości przed dwoma godzinami po zakupy. Zatrzymana wtedy na punkcie kontrolnym, bardzo się zdenerwowała. Agenci nie wyjaśnili jej wiele, dali jednak do zrozumienia, że FBI do niej nic nie ma. Kazali jej robić to co zawsze, czyli wypełniać dalej swoje obowiązki, jak gdyby nic się nie stało. Dostała od nich numer telefonu, pod który miała zadzwonić, gdyby zauważyła coś podejrzanego.

Mijając punkt kontrolny tym razem, sprawiała wrażenie bardziej już rozluźnionej, trochę nawet wbitej w dumę z powodu całej tej uwagi, jaką okazywały jej władze.

– A to się pani obkupiła – zażartował jeden z agentów. – I kto to wszystko teraz zje? Bo Tyler raczej nie wróci. – Tu posłał porozumiewawczy uśmiech koledze.

Furgonetka, która wkrótce potem nadjechała od strony głównej szosy i zatrzymała się przy punkcie kontrolnym, wzbudziła większe zainteresowanie agentów. Starszy mężczyzna za kierownicą podał się za ogrodnika. Obok siedział jego pomocnik. Okazali dokumenty tożsamości, które agenci dokładnie obejrzeli, a nawet zweryfikowali telefonicznie ich autentyczność. Potem zajrzeli na tył furgonetki. Zobaczyli tam narzędzia ogrodnicze, jakieś skrzynki i starą, zrolowaną brezentową plandekę. Na wszelki wypadek jeden z agentów pojechał za furgonetką do posiadłości.

Samochód Sally Beecham stał przed domem; uszy porażało przeraźliwe wycie. Drzwi frontowe stały otworem i agent widział Sally tuż za progiem. Chyba wyłączała system alarmowy, bo po chwili wycie ustało. Ogrodnicy wysiedli z furgonetki, wyciągnęli z niej jakieś narzędzia, załadowali je na taczkę i zniknęli za domem. Agent wsiadł do samochodu i wrócił na punkt kontrolny.

LuAnn i Riggs stali na motelowym parkingu pod Danville. Riggs rozmawiał przed chwilą z kierownikiem motelu. Tej nocy z motelu dzwoniono na policję. Ktoś zaatakował i ciężko zranił mężczyznę z pokoju sto dwanaście. Wezwano helikopter pogotowia ratunkowego, który zabrał rannego. Mężczyzna nie miał na imię Charlie, ale to o niczym jeszcze nie świadczyło. I kierownik nie widział z nim żadnej dziewczynki.

– Jesteś pewna, że mieszkali w pokoju sto dwanaście? – spytał Riggs.

LuAnn odwróciła się do niego jak pchnięta sprężyną.

– Oczywiście, że jestem.

Zamknęła oczy i zaczęła się kołysać na piętach. Wiedziała, co tu się wydarzyło! Nie mogła znieść myśli, że Jackson dotykał Lisy, że krzywdził jej dziecko.

– Posłuchaj, skąd miałem wiedzieć, że łączy cię z tym facetem jakaś psychiczna więź?

– Nie z nim. Z nią! Z moją córką.

To oświadczenie zbiło Riggsa z tropu. Stał i wodził wzrokiem za LuAnn, która zaczęła spacerować nerwowo tam i z powrotem.

– Potrzebne nam bliższe informacje, Matthew. Natychmiast.

Riggs był tego samego zdania, ale nie uśmiechało mu się zwracać z tym do policji. Straciliby mnóstwo czasu na wyjaśnianie sytuacji, a efekt mógł być taki, że lokalni gliniarze zatrzymaliby LuAnn w areszcie.

– Chodź – powiedział.

Wrócili do biura motelu i Riggs podszedł do automatu telefonicznego. Zadzwonił do Mastersa. Dowiedział się, że FBI nie natrafiło jeszcze na ślad Jacksona, Roger Crane też przepadł jak kamień w wodę.

Riggs opowiedział Mastersowi w paru słowach, co się wydarzyło w nocy w motelu.

– Nie rozłączaj się – warknął Masters.

Riggs obejrzał się na wpatrzoną w niego LuAnn. Czekała w milczeniu na wieści, przygotowana na najgorsze. Chciał jej posłać uspokajający uśmiech, ale nie zrobił tego. Sam był niespokojny. Poza tym nie chciał w niej budzić fałszywych nadziei.

W słuchawce znowu rozległ się głos Mastersa. Agent mówił cicho, był wyraźnie zdenerwowany. Riggs odwrócił się do LuAnn plecami i słuchał.

– Rozmawiałem z policją w Danville – mówił Masters. – Zgadza się, jakiś mężczyzna został pchnięty nożem w motelu pod miastem. Ze znalezionych przy nim dokumentów wynika, że nazywa się Robert Charles Thomas.

Czyżby Charlie? Riggs oblizał zaschnięte wargi, mocniej ścisnął słuchawkę,

– Z dokumentów? Nie mógł sam tego policji powiedzieć?

– Był nieprzytomny. Stracił dużo krwi. Podobno to cud, że w ogóle przeżył. Tak mi powiedzieli. Rana została zadana profesjonalnie, miał się powoli wykrwawić. Znaleźli też w pokoju strzałki od paralizatora, którym przypuszczalnie został obezwładniony. Lekarze nie potrafią jeszcze powiedzieć, czy z tego wyjdzie.

– Jak wygląda? – Riggs usłyszał szelest przekładanych kartek. Był właściwie przekonany, że to Charlie, ale chciał się jeszcze upewnić.

– Ponad metr osiemdziesiąt – podjął Masters – sześćdziesiąt parę lat, potężnej budowy ciała, musi być silny jak byk, skoro jeszcze żyje.

Riggs wziął głęboki oddech. Nie miał już wątpliwości. To był Charlie.

– Gdzie teraz jest?

– Helikopter pogotowia ratunkowego przetransportował go do kliniki wydziału medycyny Uniwersytetu Stanu Wirginia w Charlottesville. Leży na oddziale intensywnej terapii.

Riggs wyczuł za plecami czyjąś obecność. Obejrzał się i zobaczył LuAnn. Z jej oczu wyzierał strach.

– George, a nie ma tam wzmianki, że była z nim dziesięcioletnia dziewczynka.

– Sam zapytałem. W raporcie zapisano, że ten człowiek odzyskał na chwilę przytomność i zaczął wykrzykiwać czyjeś imię.

– Lisa?

Masters odchrząknął.

– Tak. – Riggs milczał. – To była jej córka, prawda? – spytał Masters. – Nasz gość ją teraz ma, tak?

– Na to wygląda – wykrztusił Riggs.

– Skąd dzwonisz?

– Chyba nie jestem jeszcze gotowy, żeby ci to powiedzieć, George.

– Facet porwał małą dziewczynkę – powiedział z naciskiem Masters. – Wy dwoje możecie być następni, Matt. Pomyśl o tym. Możemy was wziąć pod ochronę. Musisz się do nas zgłosić.

– Sam nie wiem.

– Posłuchaj, jedźcie do domu Tyler. Nasi ludzie pilnują drogi dojazdowej do posiadłości dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli ona zgodzi się tam pojechać, obstawię cały teren agentami.