– Zaczekaj, George. – Riggs przycisnął słuchawkę do piersi i spojrzał na LuAnn. Wyczytała z jego oczu wszystko.
– Charlie?
– Nieprzytomny. Nie wiedzą, czy z tego wyjdzie. Leży w klinice uniwersytetu wirgińskiego na oddziale intensywnej terapii.
– Jest w Charlottesville?
Riggs kiwnął głową.
– Przetransportowano go tam helikopterem. Drogą powietrzną to niedaleko, a mają tam świetny oddział intensywnej terapii. Będzie pod dobrą opieką.
Nie odrywała od niego wzroku, czekała. I doskonale wiedział, na co.
– Prawdopodobnie Jackson ma Lisę. – Zmienił szybko temat. – LuAnn, FBI chce, żebyśmy się do nich zgłosili. Wezmą nas pod ochronę. Jeśli się zgadzasz, możemy jechać do Wicken’s Hunt. Agenci pilnują tam już drogi dojazdowej. Sądzą…
Wyrwała mu słuchawkę z ręki.
– Nie chcę żadnej ochrony! – krzyknęła do niej. – Nie potrzebuję waszej zakichanej ochrony. On ma moją córkę. I ja ją odnajdę. Odbiorę mu ją. Słyszysz?
– Pani Tyler… zakładam, że rozmawiam z LuAnn Tyler… – zaczął Masters.
– Wy się w to nie mieszajcie. On ją na pewno zabije, jeśli chociaż tylko mu się wyda, że depczecie mu po piętach.
Masters usiłował panować nad głosem, chociaż to, co mówił było okrutne:
– Pani Tyler, nie wiadomo, czy on już jej czegoś nie zrobił. Treść i żar jej odpowiedzi kompletnie go zaskoczyły.
– Wiem, że jej nie skrzywdził. Na razie.
– To psychopata. Z takimi nie można…
– Wiem, co mówię. I wiem, o co mu chodzi. Na pewno nie o Lisę. Trzymajcie się od tego z dala. Jeśli się wtrącicie i przez to zginie moja córka, to znajdę ciebie na końcu świata.
Słuchając tego, George Masters, siedzący teraz za swoim biurkiem w silnie strzeżonym gmachu Hoovera, mający za sobą dwadzieścia pięć lat tropienia przestępców, w ciągu których niejedno widział, otoczony tysiącem świetnie wyszkolonych, zahartowanych agentów specjalnych FBI, zadrżał.
W słuchawce trzasnęło. Połączenie zostało przerwane.
Riggs puścił się w pogoń za pędzącą do samochodu LuAnn.
– LuAnn, zaczekaj! – Zatrzymała się i odwróciła. – Posłuchaj, w tym, co mówi George, jest wiele racji.
LuAnn wyrzuciła w górę ręce, potem opuściła je i schyliła się, żeby wsiąść do samochodu.
– LuAnn, ty zgłosisz się do FBI. Niech cię chronią przed tym facetem. Ja zostanę i będę go szukał.
– Lisa jest moją córką. To przeze mnie znalazła się w niebezpieczeństwie i ja muszę ją ratować. Tylko ja. Nikt inny. Charlie umiera. Ty nieomal zginąłeś. Troje ludzi zamordowano. Nie wciągnę nikogo więcej w swoje przegrane, parszywe, popieprzone życie! – Wykrzyczała mu to w twarz. Kiedy skończyła, oboje dyszeli ciężko.
– Nie pozwolę ci tropić go samej, LuAnn. Jeśli nie chcesz się zgłosić do FBI, to nie. Ja też się nie zgłoszę. Ale nie będziesz, powtarzam, nie będziesz tropiła go sama. Zginęłybyście obie.
– Nie słyszałeś, co mówiłam, Matthew? Przestań się tym zajmować. Idź do swoich kumpli z FBI, niech ci zorganizują jakieś nowe życie jak najdalej od tego wszystkiego. Jak najdalej ode mnie. Chcesz umrzeć?! Bo jeśli będziesz się mnie trzymał, umrzesz na pewno, to ci gwarantuję!
– On i tak mi nie popuści, LuAnn – powiedział cicho Riggs. – Obojętne, czy zgłoszę się do FBI, czy nie, znajdzie mnie i zabije. – Nie odzywała się, podjął więc: – I prawdę mówiąc, jestem już za stary, zbyt zmęczony uciekaniem i ukrywaniem się, żeby zaczynać to od początku. Wolę już iść do gniazda tego grzechotnika i stanąć z nim oko w oko. I wolę mieć tam obok siebie ciebie niż któregokolwiek z agentów Biura, któregokolwiek z gliniarzy w tym kraju. Prawdopodobnie będziemy mieli możliwość tylko jednego podejścia i ja chcę podjąć z tobą to ryzyko. – Urwał. Patrzyła na niego. Oczy miała dzikie, włosy powiewały jej na wietrze, ściskała i rozkurczała pięści. – Jeśli mnie ze sobą weźmiesz – dorzucił.
Wiatr wzmagał się. Stali o krok od siebie. Od odpowiedzi LuAnn zależało teraz, czy ta odległość między nimi powiększy się czy zmaleje. Pomimo chłodu zimny pot zraszał im czoła.
– Wsiadaj! – burknęła w końcu.
W pomieszczeniu było ciemno choć oko wykol. Na zewnątrz lało od rana. Lisa, przywiązana do stojącego pośrodku krzesła, marszcząc nosek, bez powodzenia próbowała zsunąć sobie z oczu opaskę. Te kompletne ciemności napełniały ją lękiem. Miała wrażenie, że gdzieś blisko czają się jakieś koszmarne stwory. I nie myliła się.
– Głodna? – rozległ się niespodziewanie głos tuż przy jej prawym łokciu. Serce omal jej nie stanęło.
– Kto to? Kim jesteś? – Głos jej drżał.
– Starym znajomym twojej mamusi. – Jackson klęczał przy dziewczynce. – Więzy nie uwierają?
– Gdzie wujek Charlie? Co mu zrobiłeś? – Lisie wracała odwaga.
Jackson zachichotał cicho.
– Wujek? – Wstał. – To dobrze, bardzo dobrze.
– Gdzie on jest?
– Nieważne – warknął Jackson. – Mów, czy jesteś głodna.
– Nie.
– To może się czegoś napijesz?
Lisa zawahała się.
– Wody.
Usłyszała w tle brzęk szkła i zaraz potem poczuła chłód na wargach. Cofnęła głowę.
– To tylko woda. Nie otruję cię. – Jackson powiedział to tak rozkazującym tonem, że Lisa otworzyła usta i zaczęła pić. Jackson cierpliwie trzymał przy jej ustach szklankę, dopóki nie skończyła.
– Jak będziesz chciała czegoś jeszcze, na przykład skorzystać z toalety, to powiedz. Będę w pobliżu.
– Gdzie my jesteśmy? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, zadała inne pytanie: – Dlaczego pan nam to robi?
Stojący w ciemnościach Jackson długo zastanawiał się nad odpowiedzią, zanim jej wreszcie udzielił.
– Twoja matka i ja mamy pewne rachunki do wyrównania. Wiąże się to z czymś, co wydarzyło się dawno temu, ale mnie popychają do tego reperkusje bardzo niedawnych wypadków.
– Moja mama na pewno nic panu nie zrobiła.
– Wprost przeciwnie, zawdzięcza mi wszystko, co w życiu osiągnęła, a robi wszystko, co w jej mocy, by mi zaszkodzić.
– Nie wierzę – zaperzyła się Lisa.
– Nie oczekuję od ciebie, że uwierzysz – powiedział Jackson. – Jesteś lojalna wobec matki, i tak powinno być. Więzy rodzinne to coś bardzo ważnego. – Skrzyżował ręce i pomyślał o swojej rodzinie, o słodkiej, spokojnej twarzy Alicji. Słodka i spokojna w śmierci. Z wysiłkiem odepchnął od siebie tę wizję.
– Moja mama przyjdzie tu po mnie.
– Właśnie na nią czekam.
Lisa zrozumiała, co to oznacza, i drgnęła.
– Chce pan ją skrzywdzić, prawda? Chce pan jej coś zrobić, kiedy tu przyjdzie. – Podniosła głos.
– Zawołaj, jak będziesz czegoś potrzebowała. Nie chcę, żebyś cierpiała nie za swoje winy.
– Niech pan nie krzywdzi mojej mamy, proszę. – Do przewiązanych opaską oczu dziewczynki napłynęły łzy.
Jackson starał się ignorować te błagania. Chlipanie przeszło w głośny płacz, a potem w szloch. Po raz pierwszy zobaczył Lisę, kiedy była ośmiomiesięcznym niemowlęciem. Wyrosła na śliczną dziewczynkę. Gdyby LuAnn nie przyjęła jego oferty, osierocona Lisa żyłaby teraz pewnie w jakimś sierocińcu. Spojrzał na nią ze ściśniętym sercem. Już nie szlochała. Siedziała zgnębiona, z głową zwieszoną na piersi. Za dużo stresu jak na dziesięciolatkę. Może lepiej by dla niej było, gdyby jednak trafiła do sierocińca i nigdy nie poznała swojej matki. Kobiety, którą Jackson zamierzał usunąć z jej życia. Nie chciał sprawiać bólu córce, ale takie już jest życie. Nie ma w nim sprawiedliwości. Powiedział to LuAnn na ich pierwszym spotkaniu: „Życie jest niesprawiedliwe. Jeśli czegoś chcesz, musisz to wyszarpywać. Zanim ubiegnie cię ktoś inny. Szybcy i zdecydowani przystosowują się i dobrze im się wiedzie; wszyscy inni nie mają szans”.